przybywa krwawych łun, narasta zły, wesoły blask,
pożary kraj spalają ogniem nienażartym i wysokim,
lecz oto już na koń wskakuje Los, wskakuje Czas -
i galop w step, pod kulę w łeb,
i tętent echo niosło w step, aż cały świat dygotał.
Kule zwęszyły żer, bezmyślne, żądne celu,
pędziliśmy co tchu, ich cienki słysząc głos,
podkowy zdarte z kopyt zostawały wśród kolein -
na szczęście je podniesie ktoś,
pobłogosławi los.
Piana i krew plamiły końskie uzdy,
lecz wciąż czerwienią barwił nas daleki poblask łun,
a wicher dął, wygarniał zwoje z mózgów
i ściskał je jak pęk oślizgłych strun.
Ucieczka - pal ją sześć, strach przed pogonią - w czorty
z nim,
Czas pędzi strzemię w strzemię, i jak dotąd mamy szczęście,
ze słońcem toczyć bój, o promień krzesać iskry z kling,
Pegaza w bok ostrogą dźgnąć, zapada mrok, cwałuje koń,
a kule coraz gęściej.
Nie widział jeszcze świat podobnej galopady,
spod kopyt pryskał żwir, i zapierało dech,
a kule wciąż pragnęły krwi, i chciały trafić, zabić,
zmądrzały, biły prosto w cel, słyszeliśmy ich śmiech.
Śmiertelna gra o klęskę lub zwycięstwo,
kto będzie szybszy, i kto kogo, kto popełni błąd?
A wicher dął, odzierał kości z mięsa,
szkieletom pęd przyjemnie chłodził skroń.
Tam w dali czeka raj, gdzie nie ma ognia, kul i ran,
i Czas jest wreszcie ze mną, wspiera mnie w szalonej jeździe
choć ziemia obiecana to złudzenie - jedźmy tam:
po stepie gnać, i szabla w garść, i z wrogiem stanąć twarz w twarz
doganiam swoje szczęście!
Udało się nam śmierć owinąć wokół palca,
i łatwowierna śmierć odeszła z miną złą,
i rój rozczarowanych kul ku innej ruszył walce,
być może kurz uda się nam zmyć rosą, a nie krwią...
Żyjemy, lecz nie wyszliśmy bez szwanku,
i nagle groźna wichru pieśń w stłumiony przeszła szept,
Czas przestrzelony, a Los ciężko ranny...
Zabitych unosiły konie w step.
pożary kraj spalają ogniem nienażartym i wysokim,
lecz oto już na koń wskakuje Los, wskakuje Czas -
i galop w step, pod kulę w łeb,
i tętent echo niosło w step, aż cały świat dygotał.
Kule zwęszyły żer, bezmyślne, żądne celu,
pędziliśmy co tchu, ich cienki słysząc głos,
podkowy zdarte z kopyt zostawały wśród kolein -
na szczęście je podniesie ktoś,
pobłogosławi los.
Piana i krew plamiły końskie uzdy,
lecz wciąż czerwienią barwił nas daleki poblask łun,
a wicher dął, wygarniał zwoje z mózgów
i ściskał je jak pęk oślizgłych strun.
Ucieczka - pal ją sześć, strach przed pogonią - w czorty
z nim,
Czas pędzi strzemię w strzemię, i jak dotąd mamy szczęście,
ze słońcem toczyć bój, o promień krzesać iskry z kling,
Pegaza w bok ostrogą dźgnąć, zapada mrok, cwałuje koń,
a kule coraz gęściej.
Nie widział jeszcze świat podobnej galopady,
spod kopyt pryskał żwir, i zapierało dech,
a kule wciąż pragnęły krwi, i chciały trafić, zabić,
zmądrzały, biły prosto w cel, słyszeliśmy ich śmiech.
Śmiertelna gra o klęskę lub zwycięstwo,
kto będzie szybszy, i kto kogo, kto popełni błąd?
A wicher dął, odzierał kości z mięsa,
szkieletom pęd przyjemnie chłodził skroń.
Tam w dali czeka raj, gdzie nie ma ognia, kul i ran,
i Czas jest wreszcie ze mną, wspiera mnie w szalonej jeździe
choć ziemia obiecana to złudzenie - jedźmy tam:
po stepie gnać, i szabla w garść, i z wrogiem stanąć twarz w twarz
doganiam swoje szczęście!
Udało się nam śmierć owinąć wokół palca,
i łatwowierna śmierć odeszła z miną złą,
i rój rozczarowanych kul ku innej ruszył walce,
być może kurz uda się nam zmyć rosą, a nie krwią...
Żyjemy, lecz nie wyszliśmy bez szwanku,
i nagle groźna wichru pieśń w stłumiony przeszła szept,
Czas przestrzelony, a Los ciężko ranny...
Zabitych unosiły konie w step.