Więc umarł. Nawet jeśli nie byłoby to prawdą - umarł.
Zauważyłam w tym nieokreślonym zamierzchłym momencie,
że skoro go nie ma,
skoro umarł - to tym bardziej jestem.
Od razu zapragnęłam nowego mężczyzny. Zażenowana
zapragnęłam.
Ale innego mężczyzny nie było, nie urodził się jeszcze.
A ja nie jestem tą, która rodzi mężczyzn.
Więc czekałam, aż jakaś kobieta krzyknie, wypchnie z siebie
i nie pozwoli wrócić. Krążyłam, czekałam w kawiarniach i parkach,
mówiąc proste spierdalaj natrętom, aż wreszcie (za wcześnie!)
Nadal czekałam, bardziej już zajęta formą i obserwowaniem
swoich rosnących oczu. Rosły mi oczy, tak. Żyły stawały się
bardziej niebieskie.
Patrzyłam na kobiety i ich płaskie brzuchy.
Ach, chodziłam do kina. Lubiłam momenty, kiedy taśma się rwie.
Nie uzasadniam. Zasłoniłam lustra, przeglądałam się w szybach
wystawowych.
Stanął obok, wciąż jeszcze mokry. Zabrakło mi rąk.
(Za wcześnie!) Mimo że śpi obok - wobrażam sobie,
że nadal czekam i czekam naprawdę. Przyjmuję to wszystko,
jestem obecna, nie wiem, nie znam go, próbuję
przesunąć jego oczy, wydłużyćmu język.
Podrzucam go, przemieszczam. Czasami wydaje
mi się, że kocham, że kocham, że kocham
tę brudną wodę.