Przez lupę
To już nie ma znaczenia. Jak tyle innych rzeczy, musiało dobiec kresu. A w zanadrzu rozczarowanie, bo się skończyło i nadzieja, bo zacznie się coś innego. Czy przyniesie rozczarowanie, czy też będzie miłym wspomnieniem? Tego się nigdy nie wie. Może to dobrze, bo inaczej życie byłoby nie do zniesienia – jednostajne i przewidywalne. Dlaczego żałuje się jednych rzeczy, a innych nie? Z czego to wynika? Czy żałuje się niemiłych wspomnień, a miłe chowa do kieszeni jak papierosa na czarną godzinę? Gdzie jest granica i czy w ogóle jest? Czy to nie kolejne mamidło? Dlaczego jednych lubi się, a innymi pogardza, bądź wręcz nienawidzi? Czy to, że są do mnie podobni, czy też, że są inni? A może to ich sposób bycia, słowa, jakie wypowiadają? Dlaczego pewne rzeczy denerwują, a inne zachwycają? Czy to zależy od wrażliwości? Ale jak rodzi się wrażliwość? Co ją determinuje? I czym ona w końcu jest? Co rozumiem mówiąc „wrażliwy człowiek”? Czy określam jego predyspozycje psychiczne, określony, nieszablonowy sposób doświadczania niektórych rzeczy? Czy rozumiem to jako zwracanie uwagi na stany psychiczne innych, ich współodczuwanie? I kim jestem ja sam – twór uwikłany w koleje świata, zależny od tylu rzeczy, na tyle innych niemający wpływu, dążący do wolności, szukający samospełnienia i akceptacji, próbujący zrozumieć delikatną materię bytu, niestroniący od pytań, na które nie ma zadowalającej odpowiedzi? Ale czy potrzebna jest zadowalająca odpowiedź? Jednoznaczna? Bezdyskusyjna? I dlaczego jestem tym, kim jestem – dwudziestokilkuletnim mężczyzną, gejem w okularach, tworem o szerokich wargach i krzywych palcach? Co mogę dać z siebie innym? Czy mogę być użyteczny i czy moje słowa i czyny nie przebrzmią z ostatnim oddechem? To tragedia, że tak nieludzko zmagam się z życiem, próbuję je wycisnąć jak cytrynę – do ostatka, a potem za kilka sekund przestaje mieć to jakiekolwiek znaczenie i staje się czymś trywialnym i śmiesznym; ale przecież wiem, że nie mogę postąpić inaczej, bo wtedy nie mógłbym spojrzeć spokojnie w lustro, miałbym pretensje, że jednak mogłem spróbować nawet wtedy, kiedy wydawało mi się to kompletnym idiotyzmem. Sekunda po sekundzie. Minuta po minucie. Godzina po godzinie. Miesiąc po miesiącu. Rok po roku. W każdej chwili próbuję nadać sens własnej egzystencji, sprowadzić ją do tu i teraz, do takich, a nie innych porządków społecznych. Ale przecież chwila jest tak krucha i ulotna. Zatrzymać ją na mgnienie oka, pozwolić nie przemijać, rozciągnąć do nieskończoności... Ale tak się nie da. To tylko pobożne życzenie, by własne bycie tutaj uczynić rajem. To piekło, nieustanne piekło poszukiwań, zadawania pytań, szukania po omacku, błądzenia w ciemności. To próba znalezienia niwelującego czas oświecenia i przeżycia głębi, to poszukiwanie. Ale czego? Spokoju? Ależ jest on zaklęty w płatku śniegu, w migotaniu gwiazd. Zadowolenia? Ależ jest ono zaklęte w kropli wina spływającej po lampce, w przezroczystości szkła i w zimnie alkoholu.
To nie ja szukam, to rzeczy i zjawiska mnie szukają, wchodząc natarczywie w moje życie. To nie ja cierpię, to rzeczy mnie cierpią, narzucając niemożność zdobycia ich, okiełznania. To nie ja zdobywam, to mnie się zdobywa. I to nie ja żyję. To przeze mnie żyją rzeczy i zdarzenia. Jestem więc dziurą, przez którą prześwieca Kosmos. A dziura jest istniejącą nicością – najdoskonalszym tworem, który potrafi istnieć bez niczyjej ingerencji, niestworzony.
Ośmielam się jednak uważać rzeczy i zjawiska za własne i próbuję się nimi dzielić używając języka i wciąż napotykam na niezrozumienie. Czy są słowa, które będą mogły wyrazić mnie samego? I co to znaczy wyrazić? Opisać moje doświadczenia, mój wygląd? Czy może poprzez określone użycie słowa spowodować samozadowolenie? Potrzebne jest jakieś otwarcie, jakieś przejście przez. A napotyka się co rusz na przeszkody, na ograniczenia. Jest się zmuszonym odbierać świat na określonych falach nastrajanych przez zmysły.
Wrażenia, uczucia, radości i smutki w nieustannym korowodzie, w dzikim tańcu. Wczoraj, dziś i jutro. Nieosiągalne. Bez przyczyny, ale z konsekwencjami. I nic się na to nie poradzi. Ot, trzeba to przyjąć do wiadomości i próbować żyć może mniej metafizycznie, bardziej trywialnie, bez poszukiwania sensu w tym wszystkim, co mnie otacza. Tak – być może to jest recepta na spokojne i bezkonfliktowe życie. Tylko, u licha, nie wiem, czy ja tego chcę; czy chcę trwać bezrefleksyjnie pomiędzy pracą, a innymi zajęciami. Czy chcę być tylko aparatem odbiorczym? I co mi to da? Obawiam się, że mnie to nie uszczęśliwi.
Louis Armstrong jest wielki! To, co wyprawia na trąbce przechodzi ludzkie pojęcie. Właśnie go słucham, gdy to piszę i nie mogę wyjść z podziwu. Też bym tak chciał, ale nie umiem wydobyć z trąbki ani jednego dźwięku; kiedyś próbowałem i skończyło się żałośnie. Pamiętam to wzgórze we wsi, gdzie siedziałem z moimi kuzynami. Gadało się dużo, piło piwo i paliło. Śpiewało się też. Gitara. I nagle pojawia się kuzyn ze złotą trąbką pod pachą, wyjmuje ją i gra, a dźwięk niesie się przez całą wieś, zachwyca nas i reszta jest nieważna... Może dlatego tak kocham słuchać Armstronga? Bo przypomina mi tamte cudowne chwile?
SYNKOPY. JAZZ TO WOLNOŚĆ!!! ZBAWIENIE JEST W JAZZIE!!! ŻYCIE TO NIEUSTANNY SWING. NIESPOKOJNY RYTM I KOŁYSANIE SERCA. ZA ŻADNE PIENIĄDZE NIE DA SIĘ KUPIĆ GRAJĄCEJ TRĄBKI... I GDZIEŚ TAM W TLE ODZYWA SIĘ FORTEPIAN. ACH, LUDZIE SZUKAJĄ CUDÓW, A MAJĄ JE NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI!
Wciąż potykam się o zdanie: „nie rozumiem”. Jest tyle rzeczy, które mnie osłabiają, tyle innych daje mi siłę. Nie rozumiem, bo jestem młody, niedoświadczony, bo nie umiem przejść nad niektórymi sprawami do porządku dziennego; zanurzony w entropii własnego pokoju, gdzie wszystko ma swoje miejsce: krawat na biurku, czerwony kubek po mleku i wiersze mojego kolegi. Rozgrzebane łóżko, którego nie chce mi się słać, zapałki i papierosy na stoliku opodal. Rzeczy.
Kilka wypitych darmowych piw w „Kredensie” i świat staje się inny, bardziej znośny, bardziej do zaakceptowania. Zakupy w „Galerii Pomorskiej” i życie staje się piękne – wtedy nie przeszkadza nawet padający deszcz. Pieniądze jako źródło szczęścia? Tak, ale tylko wtedy, gdy ma się świadomość, że są one środkiem, a nie celem.
Maska, którą noszę jest bez ust i bez nosa. Zastanawia mnie to. Powinienem więcej milczeć. Słowa są źródłem nieporozumień. Moja maska – utrapienie i błogosławieństwo – kryjówka – ucieczka przed sobą samym – gra pozorów – niemy podziw dla cudów tego świata. Nie chcę jej zdejmować. Nie chcę być dla innych łatwą i nudną zagadką.
Czym jest tajemnica? I skąd we mnie podziw dla niej? Sam jestem zagadką i „sobą zdumiewam siebie”. Za każdym razem. Nieustannie. Bez przerwy. Ale to błogosławieństwo w tej monotonii – nie robię ostatnio nic innego, tylko spędzam czas w pracy. Nie mam za bardzo czasu na nic innego. Ale czy naprawdę nie mam? A może sobie to tylko wmawiam, bo tak jest mi wygodniej? Nie wiem.
Mówię „kocham”, ale co przez to wyrażam? Podziw? Co znaczy „kocham cię”? Czy nie jest tylko wygodną formułką wypowiadaną, aby coś uzyskać? A co konkretnie? Choćby upojną noc, samozadowolenie i samospełnienie. Nie ma miłości. Nie ma nienawiści. To tylko abstrakcje, które nie mają desygnatu. Język je tworzy i zostawia na pastwę naszych wyobrażeń, a my uważamy je za takie same konkrety, jak rzeczy materialne. Czy to nie dziwne?
Siedzę otoczony przez lęki. Boję się bezdomności, mostów i starości. Pewnego dnia zostawię Moherland, kaczorów i cały ten katolicko-zgniły sos i wyjadę. Ale będę tęsknił do czwartków i Krwawej Mary, do muzyki i tańca, do tłumu pląsającego na posadzce, do tej iluzorycznej jedności, do gadek z moją kumpelą przy barze, do piwa za 3,50, do siatkarzy, którzy wreszcie grają cudownie, do marzeń o nich. Ach, sprośnych marzeń, kiedy rozbieram ich w mojej wyobraźni i wyobrażam sobie, co moglibyśmy robić w szatni po meczu albo i przed nim. Ale dlaczego chcę wyjechać? A może wcale nie chcę wyjeżdżać? Ulegam owczemu pędowi tych, którzy wolą wyjechać zmywać gary za granicą, niż próbować coś zmienić we własnym kraju. Boją się, bo co powiedzą sąsiedzi, znajomi i inni wredni konformiści, a tymczasem w Londynie rzucają papierki na ulicę, a potem jakiś Anglik z wielkim przekonaniem w głosie mówi: Polacy to śmieciarze. A oni się jeszcze o to oburzają. Kreatury – tu nie akceptują związków homoseksualnych, a gdy są za granicą nie mają nic przeciwko. Cóż to za dziwna hipokryzja! Z czego wynika taka postawa, że u siebie na podwórku gnoją gejów ile wlezie, a tam jest im to zupełnie obojętne? Jak można nie pogardzać takimi swołoczami? Wyjeżdżają głównie ludzie o postawie: Polska mi nic nie dała. To, że oni sami nic nie dali Polsce, nic dla nich nie znaczy, bo traktują Ją jak Dojną Krowę – sami chcieliby dostawać jak największe pieniądze za nic, za to, że żyją. To fakt. Słyszałem kiedyś taką rozmowę w autobusie. Facet chwalił komunizm, a ja już chciałem powiedzieć: To wyjedź do towarzysza Fidela, do wszechobecnej kubańskiej biedy, gdzie człowiek z trzydziestoma dolarami jest bogiem. To wyjedź do Korei Północnej, gdzie ludzie jedzą korę z drzew i żyją w zwierzęcym upodleniu. Jednak w porę ugryzłem się w język, czego teraz żałuję, bo mogłaby z tego wyniknąć ciekawa dysputa. Aha, i ten człowiek nie głosuje. Niewolnik. Nie chce mieć wpływu na losy państwa i swoje życie, a z drugiej strony ma postawę roszczeniową i jest pewnie zwolennikiem tego kundla Leppera, mendy o przemiłej aparycji, jasnym i logicznym w swoich tyradach. Po prostu go ubóstwia. Chciałby go widzieć prezydentem, ale przecież nie pójdzie głosować na tę bandę złodziei.
Dlaczego piszę o takich łajzach? Bo jasny szlag mnie trafia! Na pohybel im! Niech czyszczą sracze miejskie gdzieś w Paryżu czy innym Madrycie! A ja śmiał się będę w głos, pił piwo, palił papierosy, późno chodził spać i zwiedzał inne kraje jako turysta, a nie polskie popychadło. I będę tu żył, bo chociaż szczerze pogardzam patriotyzmem w wykonaniu ministra Giertycha, to jednak chcę coś zrobić dla tego kraju; obudzić się jutro otoczony pięknem, a nie tymi szkaradzieństwami, chcę głośno krzyczeć, a nie chować głowę i robić ze strachu pod siebie.
— Czy to prawda?
— Niewątpliwie.
— Cóż za zamroczenie umysłowe.
— To stało się w dwudziestym pierwszym wieku w samym środku Europy. Uwierzysz?
— Ale koń?
— Tak.
— Został wybrany prezydentem?
— W rzeczy samej. Polakom było wszystko jedno, czy będzie nimi rządził szumowina, typ spod ciemnej gwiazdy, czy zgoła picuś w sutannie, więc jakiś dowcipniś zaproponował, by koń został prezydentem. I nikt nie zaprotestował, a ponieważ liczyło się odwrotnie – czyli, kto nie pójdzie głosować, ten zgadza się, by koń został prezydentem Polski, stało się tak. Zemsta Kaliguli.
— Jak podejmował decyzje?
— Poprzez machanie ogonem.
— Nie rozumiem.
— Koń miał Wielkiego Stajennego, który go karmił, dbał o niego, ale też informował o sprawach państwa. I ten człowiek pytał Konia: Czy wetujesz tę ustawę? A Koń poprzez machanie ogonem udzielał odpowiedzi. Jeśli machnął w lewo, znaczyło to – tak, a jeśli w prawo – nie.
— Długo to trwało?
— Aż dwie kadencje.
— I ludzi to naprawdę nie obchodziło?
— Zaczęło ich obchodzić, kiedy Koń zgodził się, żeby podwyższyć o sto procent podatki. Dopiero wtedy zaczęły się protesty i lamenty, a Koń patrzył na to wszystko z Pałacu Prezydenckiego i tylko rżał radośnie. Raz nawet musiano przerwać obrady Sejmu, bo Koń zesrał się na fotel Marszałka.
— Co ty powiesz! Przecież prezydent siedzi na balkonie u góry i nie wolno mu, poza wyjątkowymi sytuacjami zajmować miejsca na dole.
— To racja, ale to był szaleniec. Wyrwał się Wielkiemu Stajennemu i podczas głosowania wbiegł na salę obrad, stanął dęba, i tak kopnął Marszałka, że ten wylądował w ostatnim rzędzie, a sam wdrapał się na krzesło zamachnął ogonem w lewo i w prawo, co oznaczało, że nie jest ani za, ani przeciw, a potem podniósł ogon i... Resztę już znasz.
— A kto obecnie jest prezydentem?
— Nie ma prezydenta.
— Pieprzysz!
— Nie, naprawdę. Rządy sprawują lokalni kacykowie, którzy władzę wywalczyli siłą i bezczelnością. Decydują o wszystkim. Stało się tak, bo w końcu frekwencja w wyborach wyniosła zero procent, a inteligencja zamiast grzmieć na ignorancję, podkuliła ogon i nie wypowiadała się. Teraz jest tam drugi Afganistan, tym bardziej, że do władzy doszli katoliccy fundamentaliści, którzy karzą za używanie prezerwatyw, za homoseksualizm, za pigułki antykoncepcyjne, nie pozwalają kobietom na pracę i samorealizację.
— To rzeczywiście drugi Afganistan. Boże!
— To największe śmietnisko Europy. Zwozi się tam śmieci z Portugalii, Hiszpanii, Francji, Niemiec i pozostałych państw. W Poznaniu na rynku góra śmieci osiągnęła już wysokość trzydziestu metrów.
— Ale jak do tego doszło?
— Pamiętasz, jak przyjechałeś do mnie po raz pierwszy i przespacerowałeś się po centrum Bydgoszczy?
— Tak. Byłem zdziwiony, że tyle tam śmieci.
— A widzisz. Już wtedy Polacy kochali śmieci; i za nic mieli opinie obcokrajowców, nie przejmowali się, co się o nich mówi na Zachodzie, więcej – byli jeszcze nabzdyczeni, gdy ktoś odważył się wypowiedzieć o tym kraiku jakąś niepochlebną opinię, więc jakiś dowcipniś zaproponował, że skoro Polacy tak kochają śmiecić, to może by sprowadzać śmieci do nich. Nikt nie zaprotestował. I teraz wreszcie mogą się poczuć komfortowo – góra śmieci, czyli żyć, nie umierać. Skoro nikomu to nie przeszkadza, to właściwie dlaczego nie?
Drogi Ludwiku, Bydgoszcz 27. 11. 2006
Dopiero teraz piszę, gdyż wcześniej jakoś nie mogłem się zabrać. Praca, praca, praca. A oprócz tego imprezy ze znajomymi. Polecam ci klub DEJA VU – czyli dawny Klan. Muzyka jest tam przednia, a i towarzystwu nie można nic zarzucić. Nad wyraz sympatyczni ludzie. Chociaż raz spotkałem tam kurwę. Tak, drogi Ludwiku nie przesłyszałeś się. Prawdziwą kurwę, która czekała na klientów. Wiesz, ja bym z nią i chciał się kochać, ale przecież nie mogę, sam dobrze wiesz dlaczego. U nas potworna mgła od samego rana. Kiedy wychodziłem na uczelnię, nie mogłem dojść do przystanku i błądziłem piętnaście minut, zanim dotarłem na miejsce. To dziwne i zabawne zarazem. Spóźniłem się trochę, ale pani profesor była łaskawa. Wiesz, ja mam teraz same seminaria – jestem już na piątym roku. Tak, tak. Ale ten czas leci. Czasem mam wrażenie, że jakiś złośliwy chochlik przestawia zegary, bo nie chce mi się wierzyć, że to już, teraz, nieomal za chwilę będziesz musiał się do mnie zwracać: „Panie magistrze”. Żartuję oczywiście. Nadal pozostaniemy dobrymi kumplami – mam nadzieję. Poza tym jak to się mówi: „Stara bieda”. Moja siostra wróciła z Niemiec i spędzi z nami święta. Wiesz, to już nie to, co dawniej. Nie umiemy już z sobą rozmawiać. Powiesz, że to smutne i będziesz miał rację. Nie wiem, czy to inna kultura, tak ją zmieniła, inna mentalność, czy jeszcze co innego. A może tylko tak mi się wydaje? Sam już nie wiem. Ostatnio czytam Wittgensteina – cholernie wymagająca lektura. Mam jeszcze parę książek do oddania do biblioteki, ale jakoś nigdy nie mogę znaleźć czasu, by je zwrócić. To kolejna wymówka, bo najzwyczajniej w świecie mi się nie chce; i pewnie będę miał potężne kary do zapłacenia. A propos – wiesz dostałem mandat za przechodzenie przez tory w niedozwolonym miejscu. Szliśmy z moją koleżanką na imprezę i rozglądaliśmy się dookoła, ale nigdzie nie widzieliśmy policyjnego wozu. Aż tu nagle, niczym pajac z pudełka pojawia się przed nami samochód z napisem: „STRAŻ MIEJSKA” i słychać głos: „Niech państwo podejdą”. My zdziwieni; o co może chodzić. „Przechodzili państwo przez jezdnię w niedozwolonym miejscu”. Wiesz, tam są kamery, to dlatego zostaliśmy złapani nieomal na gorącym uczynku. Koleżance się upiekło, a ja dostałem mandat PIĘDZIESIĄT ZŁOTYCH. Tak właśnie napisał mi ów policjant na mandacie. Chciało mi się śmiać. Zapłacę go w przyszłym miesiącu, bo na razie mam dwa złote na koncie.
To tyle. Pozdrawiam i idę myć naczynia.
Patryk
— On jest nie tego. Pisze listy do płynu do naczyń.
— Co takiego? Ja chyba źle słyszę.
— To z powodu drobnej fiksacji.
— Drobnej? Ten przypadek nadaje się do Wariatkowa, jak nic.
— Wiesz, mam znajomego psychiatrę. Może by go umieścić bez kolejki w Świeciu?
— Dobra myśl.
Cóż jeszcze może mnie zadziwić, spowodować szybsze bicie serca? Muzyka? Tak, ona jedyna jeszcze ma jakąś wartość. Ona jedyna jeszcze jest coś warta w świecie, gdzie wszelkie wartości są ekwiwalentami pieniędzy, gdzie można kupić i miłość, i szczęście, i pokój i inne abstrakcje. Jestem towarem, czy tego chcę, czy nie. Rzeczą, z którą można zrobić niemal wszystko, nikim ważnym w tym cyrku – a jednak jestem z tego dumny. Jedyna rzecz, która do mnie należy poza mną samym – ale czy należę do siebie samego? – to wolność wyboru. Co prawda jest to wybór ze skończonych możliwości, ale jednak. Wybieram. Dlaczego takie rzeczy, a nie inne? Dlaczego bycie tutaj, zamiast wyjazdu? I czym się kieruję wybierając? Czy jest możliwość wybierania niewybierania, czyli wybranie braku możliwości? Nie, bo zawsze, trzeba czemuś stawić się czoła, przed czymś ulec. I zawsze są konsekwencje; przed nimi nie ma ucieczki. I to nie jest w porządku.
Lubię siebie. Tak. Nawet kocham. Kocham mój kartoflowy nos, moje krzywe palce u rąk – zwłaszcza wskazujący, przytrzaśnięty przez kogoś w dzieciństwie, moją wrażliwość na piękno i nietolerancję głupoty, seksizmu, szowinizmu i wszelkich innych izmów tak ważnych dla niektórych, że są w stanie oddać za nie życie. Czy może być coś mniej rozsądnego? Oddawać życie, jakby to mogło coś zmienić. Cokolwiek mówią wszelkiej maści humaniści – w tym i ja sam od czasu do czasu, bo inaczej sobie nie wyobrażam – człowiek zawsze będzie najbardziej godną pogardy i lekceważenia kreaturą, na którą pewnie Bóg – jeśli jest – spluwa z obrzydzeniem, a niektórzy nazywają to deszczem. I ta istota godna pogardy decyduje o czyimś życiu lub śmierci, ustanawia prawa. Tak, ale i tworzy. I wtedy z łachudry staje się bogiem, kimś, bez kogo to wszystko pogrążyłoby się w jeszcze większym smutku i bezsensie, jest tropicielem gwiazd, poszukiwaczem zaginionych pereł, kimś, kto sprzeciwia się jałowej egzystencji „byle do jutra”, zapisywaczem snów, kimś, kto nie godzi się na tu i teraz, na rzeczywistość ograniczoną czasem i przestrzenią, jest buntownikiem, szaleńcem, czegoś szuka i gdy to już ma, przemienia w formę, nadaje mu kształt, oswaja. I jest zachłanny, i wciąż szuka odpowiedzi.
Moje splątanie, wyobcowanie – tylko pozorne, bo przecież gdzieś należę, do jakiegoś świata, do jakiegoś kraju, mam jakieś obowiązki, jakieś prawa, ale nikt i nic nie może mnie zniszczyć. Dobrze to, czy źle? Sam nie wiem. Specyficzna jednostka drażniąca swoim nonkonformizmem innych chcących wpasować mnie w szablon, uczynić jeszcze jedną bezwolną istotą pogodzoną z „tak musi być”, przyjmującą świat jako rzeczywistość, od której nie można uciec ani się oderwać. A ja chcę się oderwać, polecieć do gwiazd, zażyć metafizycznego narkotyku, zapomnieć się i zatracić, uciec od pustki.
Jutro jest dzień ryby. Ciekawe, kiedy będzie dzień homoseksualizmu? Czy w ogóle będzie? Niedługo dojdzie do tego, że będziemy mieli święto kaktusa; jakby każdy dzień nie był uświęcony moim oddechem. Cóż za megalomania! Patrzcie go! Zwykły kasjer, a uważa się za nie wiadomo kogo. Dajcie spokój. JESTEM, KIM JESTEM. A wy? Kim jesteście? Nawetście się nie przedstawili. Zwykli szaraczkowie – widzę, więc to musi być prawda. Już dawno z tego wyrosłem. Widzę, więc jest to dla mnie kolejny powód do śmiania się, do podania w wątpliwość. Proste odpowiedzi mnie nie zadowolą. Ani proste recepty jak być szczęśliwym. Bo szczęście to coś okropnie skomplikowanego, co zdarza się rzadko. Ach, obracam się wokół abstrakcji. Metafizyczne wymiociny. Piana z ust. Bezsilna wściekłość.
TRYPTYK
Niebo.
Właśnie byłem pogrążony w muzyce. Mozart jest cudowny. Koncert skrzypcowy D-dur, druga część. Leżałem na podłodze w pokoju siostry z głową wspartą na jej łóżku w kompletnej ciemności. Nic się dla mnie nie liczyło, nic nie miało znaczenia. Żadne problemy świata, głód i nędza. Moją sielankę przerwał jakiś facet, który zakładał podzielniki kosztów centralnego ogrzewania i musiałem z powrotem wrócić do bylejakości, do szarości i brzydoty, do przeciętności i trywialnych problemów. Musiałem opuścić to cudowne miejsce, zderzyć się z rzeczywistością, pożegnać z geniuszem. Jutro, za chwilę, gdy wrócę do tej muzyki, będzie już inaczej, bo sam będę inny, inna będzie sytuacja, inna pora. Straciłem coś, bezpowrotnie. Nikt i nic już mi tego nie odda. Cóż mi pozostaje? Czekać. Może długo, a może tylko chwilę. A przecież liczy się, co tu i teraz. Jakieś jutro, jakaś minuta, to wszystko są iluzje, czeki bez pokrycia, talony ważne nie od zaraz, z pieczątką sklepu i wybitym nominałem. Ach, wyżyć się do cna! Chcę żyć adagio, na pewno nie presto. Większość żyje presto i niewiele pamięta z twarzy, sytuacji, rozmów, ze spotkań. To miałkość, a ja potrzebuję wzniesienia się, jakiegoś lekarstwa na ból duszy. I ty mi to dajesz, geniuszu, którego niebo zesłało tylko na chwilę (przeżył trzydzieści parę lat), a który tyle napisał – koncerty skrzypcowe, sonaty, opery. Dajesz za darmo, bez śmiesznych obietnic zbawienia kiedyś tam – za miliony lat świetlnych. Ty teraz mnie zbawiasz i ubóstwiasz częścią swojej boskości. Dajesz mi ucieczkę od rzeczywistości w świat ulotnych dźwięków, uspokajasz, oszałamiasz i zdumiewasz harmonią swojej muzyki. Żałuję, że mam tak mało czasu, by cię słuchać. Nawet niebo nie jest za darmo!
Czyściec.
Tu i teraz. Mijająca chwila. Dojrzewanie. Mnóstwo głów i nóg. Niespokojnie bijące serce. Źródło – ale nie mogę z niego zaczerpnąć. Cień – ale nie mogę weń wstąpić. Ławka, gdym zmęczony – ale nie mogę na niej usiąść. Ogień – ale nie mogę się ogrzać, ani ugotować jedzenia. Pragnienie – ale nie mogę go zaspokoić. Płacz – ale nie mogę wytrzeć łez, ani wysmarkać nos. Szeroki świat i cuda wokół – ale nie mogę ich zobaczyć. NIEMOC doprowadza mnie na skraj – ale dalej nie mogę pójść.
Piekło.
Wszystko na wyciągnięcie ręki. Dostępne bez odrobiny wysiłku. Nie trzeba nawet o tym marzyć. Wszystko, co sobie tylko zamarzę, spełnia się w tej samej sekundzie. I trwa. I uporczywie nie chce przeminąć.
W samotni mojego pokoju oswajam się z potęgą Wszechświata. Zdumiewa mnie ona i budzi lęk. Bo kimże tak naprawdę jestem wobec gwiazdy, wobec planety, na której żyję? Nic nie znaczącą drobiną wśród wielu innych drobin. Ale ta drobina trzyma się życia. Ma niewielkie, w sumie, oczekiwania finansowe, (od kilku miesięcy jestem kasjerem w hipermarkecie i widok wielkich pieniędzy nie robi na mnie wrażenia. Zdumiewa mnie, że ludzie są zdolni, w imię ich posiadania, do największych podłości) kilka marzeń i kilka planów. Co z tego wyniknie? Jestem przeogromnie ciekaw. Dlatego czekam, co przyniesie kolejny dzień.
Nauczyłem się żyć sam. Jest mi tak dobrze. Naprawdę. Ktoś może mi zarzucić egoizm, powiedzieć, że nie mam dla kogo żyć. Ależ mam! Żyję dla siebie, ale staram się nie rzucać w oczy – nie być dla nikogo powodem do łez. Czyż nie jest to altruizm w najwyższym stopniu?
Obiad. Pięć osób przy stole. Francuskie wino i Mozart. Koncert na obój. Delektować się życiem jak muzyką i winem. Święta i prezenty. Ile jeszcze takich cudownych chwil na mnie czeka? Jens, który nie zna polskiego przyjechał do nas na święta i to dzięki niemu mogłem traktować jedzenie jako sztukę, a nie tylko jako zaspokojenie głodu. Jens, dziękuję.
Wystarczy tylko jedna mała chwila, żeby... No właśnie. Co powinno być po tym żeby?
Zgiń! Przepadnij!
Te szelesty i szeptania, a ostatnio erotyczne sny, w których jest pełno spermy. Co chcesz mi zakomunikować? Moje nienasycenie? Bezsilne poszukiwania? Miotanie się? Do czego to doprowadzi?
Ugrzęźniesz w błocie! Słyszysz, dupku? A ja będę się śmiał.
Manifesty umysłu. Uśpione gdzieś upiory próbują przebić granicę między świadomością, a podświadomością. Próbują się uwolnić. Oszołomienie. Oniemienie. Stąpam po moście i boję się, że zarwie się pode mną. Gubię się i odnajduję w jakimś dziwnym miejscu. To nie mój pokój.
Odpocznij.
Śmierć jest odpoczynkiem. Poddaniem się. Zerwaniem więzów z życiem. I nic już nie zobaczę, i nic już nie usłyszę. Pustka dookoła. Świat przelatuje tuż obok mnie z prędkością karabinowej kuli, próbuje mnie dosięgnąć, zranić, a może nawet zabić. Uciekam – czasem z podniesionymi rękami, czasem wariacko i w pędzie. Gnam, gdzie mnie oczy poniosą. Przede mną zieloność łąk. No dobrze. Ale co jest za mną? Spalony dom, fragmenty połamanych kości, wiatr śpiewający swą melodię w nagich koronach drzew? Czy gdy się obejrzę, nie zostanę przemieniony w słup soli? I czy w ogóle warto?
Ta odrobina alkoholu. Żubrówka z sokiem jabłkowym. Klasyka.
Świat jest inny, bo inaczej odbierają go moje zmysły. Nastrojony bardziej przyjaźnie. Bardziej posłuszny. Bezpretensjonalny. A ludzie niewykuci w kamieniu, stąpający z głową zwieszoną ku ziemi. Zamierzam jutro. Tak. Właśnie. Otóż to! Masz rację, ale teraz połóż się spać. Upiory śpią. Alkohol je usypia, a może późna pora. Jestem bezpieczny. Już nie muszę uciekać. Z trwogą oglądać się za siebie, pytając, co mi przyniesie jutro? Czy będzie to prezent, na który czekam z radością, czy może kolejne pójście na łatwiznę?
Palenie mnie uspokaja. Nastraja. Koi zszarpane nerwy.
Dziwne, że drobne rzeczy mogą mnie zupełnie rozstroić, doprowadzić nieomal do płaczu. Wczoraj wracałem z pracy i miałem jakieś trzy minuty do odjazdu autobusu. Czekałem na przystanku i kiedy zobaczyłem zbliżający się pojazd wyszedłem przed wiatę, aby kierowca mnie zauważył, a on się nawet nie zatrzymał. Wtedy chciało mi się płakać. Dziwne. Taka, w gruncie rzeczy drobnostka. Nie powinienem się tym przejmować aż tak bardzo. A jednak! Coś zmusza mnie do płaczu.
– KONIEC –