Literatura

Hipokryta (opowiadanie)

Włodzimierz Dajcz


HiH

 

               Z biegiem czasu historyczny epizod stanu wojennego obrósł w wiele zafałszowanych mitów. Ta naprawdę to po pierwszym szoku i pacyfikacjach strajków, niekiedy nawet krwawych, życie wracało do normy. Owszem zdarzały się represje wobec zadeklarowanych przeciwników reżymu. Dotyczyły one jednak garstki ludzi. Całość społeczeństwa była dotknięta trudnościami w zaopatrzeniu w żywność i inne podstawowe środki niezbędne na co dzień. Życie nie znosi jednak próżni, toczy się na przekór wszystkim przeciwnościom. Po latach, kiedy minął strach przed skutkami jakiegoś kataklizmu społecznego ludzie zaczęli wspominać tamte dni i tygodnie całkiem na zimno, bez towarzyszących tamtym wydarzeniom emocji. Wspomnień z tamtych czasów, snutych przez ludzi dobrze pamiętających ówczesne problemy i perypetie ze szczególnym zainteresowaniem słuchało pokolenie, które dorastało już po restauracji kapitalizmu.

                 Miłosz, młody biznesmen ocierający się o szczyty władzy lubił posłuchać wspomnień swojego stryja, który zupełnie inaczej mówił o życiu ludzi w stanie wojennym niż głosiły koła zbliżone do kontrowersyjnego Instytutu Pamięci Narodowej opanowanego przez konserwatywno-mistyczną frakcję wyłonioną z postsolidarnościowych elit politycznych.

 Stryj dyskretnie nie pytał swojego bratanka o szczegóły biznesowych podbojów, zadawalając się ogólną informacją o prowadzonych przez niego interesach. Wypytywał natomiast o wydarzenia z kulisów sejmowych wspominając o czasach, kiedy sam w Sejmie bywał, próbując bezinteresownie pomagać ludziom w załatwianiu różnych spraw, z którymi za nic nie mogli przebrnąć barier stawianych im przez korumpującą się gwałtownie samorządową administrację wszystkich szczebli.

- Widziałem na sejmowym korytarzu Cezarego Matkowskiego z Piotrkowa Trybunalskiego – odezwał się Miłosz po skosztowaniu pysznego sernika.

- Matkowski? – usiłował przypomnieć sobie stryj.

- Powinieneś go znać stryju – kontynuował Miłosz. Jego ojciec był za komuny

ważną szychą w piotrkowskich strukturach wiejskiej spółdzielczości. Bolesław chyba miał na imię.

- Ach tak! – ożywił się stryj Kazimierz. Oczywiście znałem tego człowieka.

W tym momencie wuj zachęcony autentycznym zainteresowaniem ze strony bratanka zaczął niezwykle ciekawą opowieść wydobytą z siermiężnych i groteskowych czasów późnego PRL-u. Matkowski był typem człowieka, który czuł się w socjalistycznej rzeczywistości jak ryba w wodzie. Wykazywał się niezwykłą giętkością charakteru, która podbudowana niesłychaną hipokryzją pozwalała mu zdobyć i utrzymywać wysoki jak na tamte czasy standard życiowy. Rzecz w tym, że Bolesław wcale się za hipokrytę nie uważał. Nie obraziłby się natomiast, gdyby ktoś z dobrych znajomych nazwał go cwaniakiem życiowym. Z tego cwaniactwa był nawet dumny, ale tylko w tej części, gdzie skutecznie oszukiwał socjalistyczny system. Prywatnie odrzucał komunizm a nawet się nim brzydził. Nie przeszkadzało mu to wcale prezentować publicznie zupełnie inną twarz. Oblicze człowieka nie tylko lojalnego wobec władz i całkowicie im podporządkowanego, lecz także wspierającego swymi działaniami tak zwaną budowę socjalizmu na każdym kroku. Akceptując i wspierając bez zastrzeżeń na forum publicznym poczynania reżymu, puszczał przy każdej nadarzającej się okazji do wtajemniczonych kpiarskie oko. Taka dwulicowa postawa dawała mu pretekst do wybiórczego traktowania wymogów koniecznych do zyskania opinii człowieka uczciwego. W teorii, którą się posługiwał było miejsce na usprawiedliwienie nielojalności wobec niesuwerennego państwa i samo przyzwolenie na kradzież mienia społecznego i korupcję.

-Nie był specjalnie oryginalny jak mi się wydaje – odezwał się Miłosz.

- Tak, ale taka była filozofia powszechnie stosowana przez ludzi nieco wstydliwie aspirujących do państwowych etatów. Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek – to stare porzekadło lepiej od naukowych wywodów wyjaśnia progres dwulicowości pod rządami komuny – odpowiedział stryj Kazimierz.

-Ciekaw jestem, jakie to czyny starego Matkowskiego stawiają go w szeregu zasłużonych hipokrytów PRL-u? – zapytał bratanek.

-Tak się składa, że przez jakiś czas miałem okazję z bliska obserwować tego gościa – powiedział wuj i zachęcony przez Miłosza dalej opowiadał:

Poznałem go, kiedy był prezesem jednej z gminnych, spółdzielczych placówek wykonujących usługi rolnicze. To były pionierskie czasy. Nieufni natury chłopi bali się kołchozów jak diabła. Mieli opory przed wpuszczeniem na swoje pola spółdzielczych ciągników. Centralny planista ustalił tak niskie ceny usług, że nie pokrywały one ponoszonych przez spółdzielnie kosztów mimo dotowania przez budżet państwa. Spółdzielnie przynosiły straty wręcz systemowo. Niewłaściwe relacje ekonomiczne pogłębiał brak technicznego obycia pracowników wyrwanych z odwiecznego systemu końskich zaprzęgów i niewiedza domorosłych decydentów.

            - Słyszałem o ciągnikach wyjeżdżających w pole bez oleju silnikowego – odezwał się bratanek.

            - Tak pamiętam, że taki przypadek miał miejsce we wsi Ruszczyn, która oddała swoje miejsce na ziemi kopalnianemu zwałowisku. Prezes Kółka Rolniczego, co nie miał wcześniej styczności z ciągnikiem wysłał w pole traktorzystę, mimo, że ten zgłaszał mu brak oleju w silnik i bardzo się dziwił, kiedy mu powiedzieli, że zniszczył ciągnik. – odpowiedział stryj.                                                                                                                                                     - To jednak dotyczy wcześniejszego okresu przed skomasowaniem Kółek Rolniczych w spółdzielnie – kontynuował.                                                                                                                         Tam poziom techniczny był już nieco wyższy. Nadal jednak na tyle prymitywny, że dość nowoczesny sprzęt do prac polowych był bezlitośnie dewastowany przez traktorzystów, nie tak rzadko pijanych. Pokutowała wśród rolników stara tradycja nakazująca ugościć pracujących na ich polu ludzi gorzałką. Władza wymagała jednak poprawy efektywności gospodarowania a przede wszystkim rentowności. Było to trudne zadanie nawet dla tych szefów spółdzielni, którzy mieli ogólne pojęcie o ekonomi i zarządzaniu. Jak do tej pory współdziałanie sektora uspołecznionego z prywatną inicjatywa zawsze owocowało patologią. Szczególnie podatne na korupcję było świadczenie usług agrotechnicznych wykonywanych przez traktorzystów w polu z dala od wszelkiego nadzoru ze strony zwierzchnictwa. Rzadko się zdarzało, żeby rolnik nie oferował traktorzyście żywej gotówki w zamian za znaczące pomniejszenie zapisu czasu trwania usługi w karcie drogowej, będącego podstawą do wystawienia faktury. Rzadko się zdarzało, że pracownik spółdzielni odmawiał. W ten sposób wspólnie i w porozumieniu znacznie pomniejszali dochody spółdzielni. Wraz z rozwojem usług kółkowych praktyka okradania spółdzielni stała się prawdziwą plagą.                                     -           - Kto w takim razie pokrywał koszty robocizny, materiałów i paliw nie mówiąc już o gromadzeniu środków z tytułu odpisów amortyzacyjnych na odtworzenie majątku spółdzielni?– zapytał Miłosz. Wygląda na to, że ten proceder był jakąś formą redystrybucji dochodu narodowego – dodał.

              - Jak już mówiłem spółdzielnie były różnymi sposobami dotowane przez państwo, ale dotacje nie wystarczały, więc cała branża usług rolniczych była deficytowa i mocno zadłużona – wtrącił się stryj. Trzeba było coś z tym zrobić. Wzmocniono, więc dyscyplinę pracy nakazując wyrzucać z pracy największych złodziei i wandali. Nie można było jednak zwolnić wszystkich, skoro nie było lepszych na ich miejsce. Ba, nie było praktycznie żadnych rezerw siły roboczej. Musimy pamiętać, że były to czasy pełnego zatrudnienia a słowo bezrobocie występowało tylko w medialnych relacjach z krajów” zgniłego Zachodu” i Trzeciego Świata.

            -Jak w tamtej sytuacji radził sobie ojciec Cezarego Matkowskiego? – zapytał Miłosz.

            - Jemu przyszła z pomocą cicha dyrektywa partyjna zezwalająca dla podniesienia rentowności wynajmować ciągniki do transportu pozarolniczego. Niestety w ten sposób dotowany sprzęt rolniczy rujnowany był w nieefektywnym transporcie. Matkowski miał szczęście. Spółdzielnia, której szefostwo mu powierzono leżała na obrzeżach bełchatowskiego kompleksu paliwowo-energetycznego. Kopalnia Węgla Brunatnego potrzebowała setek ciągników do transportu wewnętrznego a płaciła bajeczne stawki. Dodatkowo sztygarzy lekką ręką potwierdzali traktorzystom godziny nadliczbowe umożliwiając im w ten sposób wykonywanie usług na własny rachunek w czasie opłaconym przez kopalnię, W najgorszym dla siebie przypadku traktorzyści podkręcali liczniki motogodzin i sprzedawali za pół ceny zaoszczędzone paliwo. Ten sam proceder prowadzili operatorzy ciągników gąsienicowych pracujących na zwałowisku. To była era obfitości taniego paliwa dla rolnictwa i prywatnej inicjatywy.

            - Jak w tym bałaganie czuł się stary Matkowski – zapytał Miłosz

            - Jak ryba w wodzie. Przede wszystkim mógł się wykazać dodatnim wynikiem finansowym. Nikomu nie przeszkadzało, że dewastuje sprzęt ciągnąc po dwie przyczepy za ciągnikiem na kopalnianych bezdrożach. Rolnicy też byli zadowolenia, bo po godzinach pracy w kopalni traktorzyści kosili im łąki za pół ceny i butelkę wódki. Całe towarzystwo piło na umór a po kilku latach pracy zdewastowane niemiłosiernie traktory sprzedawano na przetargach prywaciarzom wprowadzając w ich miejsce nowe z przydziału. To były czasy! Żyć nie umierać. Nic jednak nie trwa wiecznie, szczególnie wtedy, kiedy gospodarka nie kieruje się prawami ekonomii.

            - Póki, co, nic chyba nie zapowiadało, że obóz realnego socjalizmu tak szybko wyczerpie swoje siły? – zapytał bratanek.

            - Tego nie wiedział wtedy nikt, więc tacy Matkowscy układali sobie życie w miarę przyjemne w tamtej groteskowej nieco rzeczywistości – opowiedział stryj i dalej kontynuował swoje opowiadanie.

            - Ciekawy jestem, w jaki sposób Matkowski czerpał dodatkowe, nielegalne dochody w represyjnym systemie, który ściśle kontrolował całą, uspołecznioną gospodarkę – zapytał Miłosz.

            - Nie było to łatwe. Nie zapominaj jednak o tym, że istniał rozległy sektor prywatnej własności w postaci indywidualnych gospodarstw rolnych. Mieścili się w nim też bogacący się ogrodnicy nazywani pogardliwie badylarzami – odpowiedział stryj Kazimierz.

Matkowski sobie tylko znanym sposobem szybko załatwił dla siebie przydział mieszkania w nowym bloku. Był to wyczyn nie lada skoro na mieszkanie trzeba było oczekiwać w kolejce kilkanaście lat. Wywierano wtedy presję na starszych rolników, żeby oddawali ziemię państwu w zamian za emeryturę. Z przejętych areałów formowano kompleksy na potrzeby tworzonych przez państwo rolniczych spółdzielni produkcyjnych. Kto miał dojście mógł wydzierżawić lub kupić za psi grosz kilkanaście hektarów ziemi a Matkowski znajdował dojścia na zasadzie „ja ci coś załatwię a ty w zamian załatwisz coś mnie”. Ciekawe, co? Rolnik mieszkający i gospodarujący w wojewódzkim mieście bez gospodarskiego zaplecza?

            - Czym w takim razie uprawiał tę ziemię? –zapytał Miłosz.

             - Pytanie powinno brzmieć, kto, bowiem Matkowski ograniczał się do wymyślania przeróżnych kombinacji i podejmowania gotówki po sprzedaniu plonów – odpowiedział stryj.

W międzyczasie nasz cwaniak awansował na wiceprezesa Wojewódzkiego Związku i zaczął organizować sobie zaplecze przez wpływ na osadę prezesów podległych mu spółdzielni. Zamiennie oczekiwał wymiernej wdzięczności. Wymiernej w godzinach pracy kółkowych ciągników na jego polu. Wojewódzki dygnitarz ułożył sobie też korzystną dla siebie współpracę z niektórymi działaczami kółkowymi posiadającymi gospodarstwa w pobliżu jego pola. Wykonywali mu niepłatnie część usług a on odpłacał się ułatwianiem im dostępu do reglamentowanych dóbr. Pomoc klientów prezesa nie obejmowała jednak finansowania kosztów drogiego paliwa. Olej napędowy załatwiał prezes nakazując dostarczyć go w beczkach szefom podległych mu jednostek spółdzielczych.

            - Taka forma wyłudzania korzyści materialnych musiała ocierać się o szantaż – stwierdził Miłosz.

            - Tak właśnie było. Szefowie jednostek spółdzielczych spełniali z ciężkim sercem prośby prezesa, ponieważ były z gatunku tych nie do odrzucenia – odpowiedział stryj.

            - Nie myślisz chyba, że podwładni fundowali ważniakowi paliwo płacąc z własnej kieszeni? Na taki gest nie byłoby ich stać. Po prostu stawali się kolejnym ogniwem w łańcuchu korupcji. Lewy wyciek oleju napędowego ze spółdzielczych zbiorników trzeba było zalegalizować wtajemniczając w malwersację niektórych pracowników. Prezes spółdzielni natychmiast tracił autorytet a jego podwładni korzystając z okazji kradli również dla siebie.

Zaraza rozszerzała się obejmując coraz szersze kręgi, dyscyplinę szlag trafiał a w rezultacie łamał się socjalistyczny system pracy, bo takich spryciuli jak Matkowski były całe bataliony w krajowej, uspołecznionej gospodarce.

            - Wygląda na to jakby nie było żadnych organów kontrolnych a jeśli były to miały charakter dekoracyjny – wtrącił się Miłosz.

            - Wprost przeciwnie chłopie – przerwał mu stryj. W województwie było 50 jednostek wykonujących usługi rolnicze i tyle samo zawodowych lustratorów. Kontrole branżowe były częste i dokładne. Na ich sygnały wszczynały śledztwo funkcjonariusze Wydziałów Przestępstw Gospodarczych Milicji Obywatelskiej a z milicją żartów nie było.

            - Jeśli tak to, dlaczego panowało bezhołowie będące wodą na młyn dla takich cynicznych cwaniaków jak ten Matkowski – dopytywał się Miłosz.

            - Okazja czyni złodzieja. Ogólnonarodowe przekonanie, że mienie państwowe to mienie niczyje stanowiło nieustającą zachętę do przywłaszczania sobie dóbr będących ogólnospołeczną własnością, Innym powodem był wciąż niski standard życia z powodu finansowania kosztownych programów mających zmienić oblicze świata. Niech żyje i zwycięża pokój i socjalizm. Na realizację ideologicznych marzeń szły ciężkie pieniądze. Wprowadzany szerokim frontem egalitaryzm społeczny spowodował niebywałe rozszerzenie społecznych kręgów posiadających dostęp do zawłaszczania dóbr. Jednym słowem kradli prawie wszyscy, Módl się, przekradnij a będzie ci składniej – to i podobne hasła funkcjonowały wśród ludu i były szeroko wcielane w życie – kontynuował wyraźnie podniecony stryj Kazimierz, tak jakby po latach odczuwał jeszcze dyskomfort z powodu moralnego upadku Polaków.

            -, Czyli Matkowski, jeden z deprawatorów ludzi w powierzonych mu przez władzę zespołów pracowniczych żył sobie nie tylko bezkarnie, ale opływał we wszystko jak pączek w maśle – zapytał Miłosz.

            - A żebyś wiedział, że tak właśnie było. Uprawa zbóż przy braku kosztów, które ponosiły uspołecznione jednostki usługowe przynosiła mu spore dochody. Pomyślał, więc, że czas powiększyć gospodarstwo, zakupić ciągnik i sprzęt uprawowy, żeby stworzyć mocny kamuflaż przed oczyma zazdrośników poddających w wątpliwość rzetelność rozliczeń za usługi wykonywane mu przez spółdzielnie zrzeszone w Wojewódzkim Związku Kółek i Organizacji Rolniczych.

            - Jak mi wiadomo nawet dygnitarze średniego szczebla nie zarabiali dostatecznie dużo, żeby z gotówkę kupić sobie porządny, nowy samochód na giełdzie a co dopiero mówić o ciągniku rolniczym średniej klasy i zestawie niezbędnych maszyn – zauważył Miłosz.

            - Oczywiście. Tak właśnie było, ale Matkowski wcale nie zamierzał kupować nowego ciągnika tylko taki najlichszy z demobilu za symboliczny grosz – wyjaśniał stryj.

             -Domyślam się stryju, że tak naprawdę chodziło mu tylko o dowód rejestracyjny i książkę pojazdu – przerwał mu bratanek. Remont kapitalny jakiegoś zdekompletowanego ciągnika mieli mu wykonać jego podwładni na koszt, którejś spółdzielni.

            - Zgadłeś, z tym że cała ta mistyfikacja miała dość skomplikowany przebieg, żeby zatrzeć ślady przed nosem lustratorów, gdyby przypadkiem zaczęli się śledzić dalsze losy zakupionego przez prominenta, przeznaczonego do kasacji spółdzielczego Ursusa C-360. Matkowski wygrała sfingowany przetarg, ale wcale nie zamierzał odbierać zdekompletowanego ciągnika – opowiadał dalej stryj.

            - Czekał aż sprzedawca wyremontuje mu go nieodpłatnie – domyślił się Miłosz.

            - Niezupełnie – odpowiedział stryj. Taka operacja byłaby zbyt grubymi nićmi szyta i ani chybi skończyłaby się donosem do Wydziału Przestępstw Gospodarczych odpowiedniej komendy milicji. Szczwany lis Matkowski takich głupich malwersacji się nie imał. Nie znaczyło to wcale, że zamierzał za remont zapłacić. Kilka miesięcy później był już posiadaczem niemal nowego Ursusa, który nabrał sprawności i blasku w jednej ze spółdzielni w sąsiednim województwie po remoncie zleconym i opłaconym przez firmę, która go sprzedała Matkowskiemu, jako nic niewarty wrak.

Stryj Kazimierz zamierzał kontynuować swoją opowieść, ale Miłosz naglony jakimiś terminami spotkań zaczął zbierać się do wyjścia.

            - Ciekaw jestem stryju jak się wydała tak misternie szyta korupcyjna sztuczka? – zapytał Miłosz na odchodnym. Mam nadzieję, że opowiesz mi o tym przy najbliższej okazji.

            - Oczywiście chłopcze, jeśli tylko zechcesz posłuchać – powiedział stryj odprowadzając bratanka do wyjściowych drzwi.


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 17 sierpnia 2012 (historia)

Inne teksty autora

Z głębi przeszłości
Włodzimierz Dajcz
Słowo na niedzielę
Włodzimierz Dajcz
Niebieskie ptaki
Włodzimierz Dajcz
Soso
Włodzimierz Dajcz
Awans
Włodzimierz Dajcz
Wesoły pociag
Włodzimierz Dajcz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca