część I
Wiesław
W dziale marketingu panował wojskowy porządek. Polem bitwy był rynek. Przeciwnikiem - klient, którego należało bombardować, zdobywać nowymi produktami i ciekawymi rozwiązaniami. Aby bitwa była wygrana, należało nieustannie opracowywać nowe, zręczne strategie. Pracownicy tego działu byli codziennie poddawani burzy mózgów (którą co złośliwsi nazywali praniem mózgów) oraz odbywali liczne szkolenia stacjonarne oraz wyjazdowe, które były obowiązkowe, a ich zaliczeniem był specjalny certyfikat wyprodukowany przez szefa. O tych szkoleniowych samowolkach zarząd firmy nic nie wiedział, bo pewnie zakazałaby tej praktyki, jako niezgodnej z Kodeksem Pracy. Nikt jednakże o tym nie odważył się donieść, w obawie przed utratą pracy i sporych zarobków z nią związanych. Oraz tłustych diet wyjazdowych.
Na czele armii stał Wiesław. Mężczyzna w sile wieku, wysoki, szczupły i wysportowany. Włosy ścięte na średniego "jeżyka" były już całkowicie siwe, mimo że nie był aż tak stary. Dobiegał pięćdziesiątki. Odebrał staranne, wojskowe wychowanie, z którego był bardzo dumny. Ojciec Wiesława był zawodowym oficerem, którego Wiesław stawiał sobie i synom za wzór. W domu również zaprowadził wojskowy porządek, co z nieukrywaną dumą podkreślał przy każdej okazji. Anegdotyczne stały się już jego codzienne telefony z pracy do domu, w których informował żonę, że "właśnie opuszcza biuro i oczekuje obiadu za dwadzieścia pięć minut", bo tyle właśnie trwała jego droga z pracy, przebywana służbowym samochodem.
Codziennie biegał po dziesięć kilometrów wokół osiedla, na którym mieszkał, a w piwnicy domu miał własną mini-siłownię. Chodził po górach. Jeździł na nartach. Latał na motolotni. Nurkował. I...hodował paprotki. Miał je nawet w biurze. Chyba ze sześć. Ktoś z personelu kiedyś podsłuchał, jak do nich mówił. Nakryty na tym fakcie Wiesław tłumaczył z przekonaniem, że wtedy rośliny lepiej rosną. Gdy się do nich mówi. On nie mówił. On PRZEMAWIAŁ. Zamykał się wtedy na kilkanaście minut w gabinecie i nikogo nie wpuszczał. Uchodził w firmie za lekkiego dziwaka. Codziennie rano pił napar z ziół. Nie znosił kawy. Nie pił alkoholu. Nie śmiał się. Nie żartował. Na firmowych imprezach Christmas Party cały czas tańczył. W tańcu wyglądał jak nakręcona, drewniana lalka, bo wyprostowany był jak struna i robił to zawsze w identyczny sposób: wirował w kółko, co doprowadzało jego taneczne partnerki do lekkiego zawrotu głowy.
"Generał" miał swojego adiutanta, młodego chłopaka, stażystę. Ćwiczył go na wszystkie możliwe sposoby do tego stopnia, że młodzieniec chodził, jak w zegarku, wykonując wszelkie polecenia z wyprostowanym torsem i ze strzelaniem cholewek. A polecenia były przeróżne. I przedziwne. Jednak wszystkie - bez wyjątku - wykonywane były natychmiast, dokładnie i bezdyskusyjnie. Oprócz procedur stworzonych przez firmę, Wiesław miał swoje własne, których ściśle się trzymał i tego samego wymagał od podwładnych. Kilku poprzednich asystentów zwolnił, gdyż nie potrafili sprostać jego wymaganiom. A wymagający był bardzo.
Gdy w firmie coraz częściej zaczęto mówić, że Wiesław "lubi chłopców", oburzony tym faktem marketing manager, dał ogłoszenie o pracę dla ASYSTENTKI. Nie bez żalu rozstawał się z asystentem, który był bardzo mu oddany i niezwykle szybko przyswajał wiedzę. Wiesław był z niego zadowolony. W końcu sam go sobie wychował. Ale jak mus, to mus. Nie pozwoli, aby mu od pedałów wymyślali. Tak więc stanęło na tym, że od przyszłego miesiąca będzie miał asystentkę. I kropka. Poszukiwania trwały bardzo długo, gdyż żadna z kandydatek mu nie odpowiadała. To nie to, żeby nie lubił kobiet (choć niektórzy zarzucali mu mizoginizm). Wojskowy "ordnung" można zaprowadzić tylko w przypadku rodzaju męskiego. Tak uważał.
Aż pewnego dnia pojawiła się Żaneta. Była to dziewczyna lat około dwudziestu, o bardzo ładnej, okrągłej twarzy, krótkich, rudych włosach i bujnych, kobiecych kształtach. Wkroczyła żwawym krokiem do biura w niebieskim kostiumiku i białych szpilkach, trzymając pod pachą kartonową, czarną teczkę i podeszła do dziewczyny w recepcji.
część II
Asystentka
Zanim wreszcie wkroczyła, przez chwilę szamotała się ze szklanymi drzwiami wejściowymi. Gdy w końcu udało się je sforsować (naparła całym ciałem), weszła energicznie do biura i podeszła do recepcji, opierając palce zakończone długimi tipsami na recepcyjnej ladzie.
- Ja na ten, no...inter... na rozmowę w sprawie pracy. - oznajmiła Żaneta dobitnie i usadowiła się na kanapie obok, nim ktokolwiek powiedział, jej, że może to zrobić. Żując intensywnie gumę, rozglądała się wokół z dużym zainteresowaniem.
- To chyba nowe biuro jest, co? - zwróciła się do recepcjonistki. - Śmierdzi tu farbą.
- Owszem, jesteśmy świeżo po remoncie. Ale firma istnieje od dziesięciu lat. - oznajmiła recepcjonistka wyniośle, uśmiechając się ze sztuczną uprzejmością i mierząc Żanetę wzrokiem
- Uhm. - mruknęła Żaneta kiwając głową i, poprawiwszy się na kanapie, wbiła wzrok w sufit. Trwała tak dłuższą chwilę. Z letargu wyrwał ją głos recepcjonistki.
- Jest pani proszona. - powiedziała, wskazując ręką kierunek.
-To już? - dziewczyna podskoczyła, chwytając kartonową teczkę, trzymaną na kolanach w takim pośpiechu, że wypadły z niej wszystkie dokumenty. Zbierała je nerwowo.
- Tak. TO JUŻ. - rzuciła drwiąco recepcjonistka, spoglądając na rozrzucone papiery.
- Sorry, zamyśliłam się. - mruknęła Żaneta.
- A...TO radzę wrzucić do kosza.- dodała recepcjonistka, nie podnosząc głowy znad lady.
- "TO", to znaczy CO? - spytała Żaneta, wybałuszając oczy.
- Gumę do żucia, proszę pani. Chyba nie będzie pani rozmawiać o pracy U NAS z gumą do żucia w ustach. - powiedziała wyniośle dziewczyna z recepcji, patrząc na Żanetę z nie ukrywanym oburzeniem.
Wiesław siedział rozparty w fotelu, ale gdy tylko Żaneta weszła, poderwał się, wyprostował jak struna i omal odruchowo nie zasalutował. Rozmowa kwalifikacyjna trwała ponad godzinę, po czym drzwi do gabinetu otwarły się, ukazując rozpromienione i zaróżowione oblicze Żanety. Wiesław zaś siedział za biurkiem, bardzo blady i wyglądał na lekko zażenowanego. Po chwili zadzwonił do recepcji, aby nie umawiano kolejnych kandydatek. Że już wybrał. Nie wiadomo, co przekonało Wiesława o wyborze tej kandydatury, podczas gdy wszystkie dziewczyny odpadły w przedbiegach, a było ich siedemnaście. Tak więc Żaneta została asystentką szefa marketingu.
Pojawiała się w pracy o dziewiątej, co już nieźle rozeźliło Wiesława, bo zarówno on, jak i cały jego dział, zaczynali pracę o ósmej. Punkt ósma. Gdy próbował napomknąć o tym rażącym naruszeniu dyscypliny pracy swojej nowej asystentce, ta odpowiedziała rezolutnie:
- Czytałam umowę bardzo dokładnie. W punkcie 2, paragraf cztery, łamane przez "d" jest napisane wyraźnie, że są DWIE różne godziny rozpoczęcia pracy, do wyboru: ósma lub dziewiąta. Ja wybrałam tę drugą, bo nie lubię wcześnie wstawać. - powiedziała z szerokim uśmiechem, odwróciła się na pięcie i wyszła do toalety, w której spędziła jakieś pół godziny.
W drodze do toalety zahaczyła o firmową kuchnię, aby zrobić sobie kawy. Wdała się w zajmującą rozmowę z nowo poznanymi pracownikami. Jej perlisty śmiech rozbrzmiewał w całym biurze. Z kuchni zadzwoniła do gabinetu Wiesława z pytaniem, czy życzy sobie coś do picia. Tak. Życzył sobie. Prosił o zaparzenie tych jego codziennych ziółek, na co Żaneta omal nie wybuchnęła śmiechem, a gdy przeczytała na opakowaniu, co to za ziółka, śmiała się już na dobre. Od tej pory Wiesław nie był już Wiesławem. Został... W i e s i o ł k i e m. Tak go nazywała w rozmowach z pracownikami firmy. A rozmowna była wielce. Opowiadała o chłopaku z którym mieszka i jest już "prawie zaręczona". Widuje go raz na pół roku, bo pracuje na platformie wiertniczej "gdzieś tam". I przysyła jej "sałatę", za którą nieźle sobie żyje i baluje, a do pracy poszła "z nudów", czym na dzień dobry zraziła do siebie kilka pracowitych osób.
Pewnego razu Wiesław wyjeżdżał służbowo do Londynu. Miało go nie być przez dwa tygodnie. Wydał Żanecie szereg instrukcji, dotyczących pracy całego działu i roli asystentki w tejże, a także nakazał codziennie podlewać paprotki. I polecił nie przestawiać ("w żadnym razie") doniczek z roślinami. Gdy wrócił, paprotki były wyschnięte na pieprz, a Żaneta z niewinną minką oświadczyła:
- A ja myślałam, że to sztuczne. - I wyszła z pokoju, wzruszając ramionami.
część III
Dress code
Wzajemne relacje Żanety i Wiesława były dla współpracowników przedziwne i zastanawiające. Ogólnie wiadome było, jak bardzo Wiesław jest wymagający, a najmniejsze uchybienie procedurom uważał za zbrodnię przeciw firmie i jemu samemu. Bo z firmą się Wiesław identyfikował, a jakże. Była jego drugim domem. Wpadał do biura nawet podczas urlopu, a chory NIE BYWAŁ. Tak twierdził. Wszyscy jednak i tak podejrzewali, że przychodzi do pracy także podczas choroby, tylko skrzętnie to ukrywa. Mawiał zresztą, że najlepszym lekarstwem na wszelkie choroby jest "praca, praca i jeszcze raz praca". Był pracoholikiem i perfekcjonistą.
Za to Żaneta nie przepracowywała się wcale. Godzinami rozmawiała przez telefon. Na koszt firmy, rzecz jasna. Jej lunch trwał nie pół godziny, jak było w kontrakcie, a dwie. Gdy wychodziła "załatwiać sprawy", wracała po trzech godzinach z siatkami pełnymi ciuchów i kosmetyków oznajmiając, że nic nie załatwiła, bo "gostka nie zastała". Gdy nie zdążyła zrobić sobie makijażu w domu, wpadała zdyszana do biura, zasłaniając twarz narzuconą w pośpiechu na głowę chustką i zamykała się na godzinę w toalecie, rzucając w przelocie do osoby, napotkanej na schodach: "No co. Muszę zrobić sobie twarz". Pewnego dnia, tuż przed ważną prezentacją, Wiesław poszukiwał asystentki po całym biurze, bo była mu potrzebna, a w gabinecie jej nie było. Obdzwaniał po kolei wszystkie działy. Zadzwonił nawet do kuchni, choć pora lunchu (nawet jeśli chodzi o przedłużony lunch Żanety) dawno się skończyła. Nic. Do sekretariatu szefa oddziału, gdzie Żaneta chodziła "na pogaduchy". Tam także jej nie było. Do recepcji. Bez skutku. Do działu serwisu, gdzie chodziła "po pomoc techniczną", czyli flirtować - też nic. Znalazł ją dopiero w dziale sprzedaży.
- Pani Żaneto! - wołał w słuchawkę. - Proszę natychmiast do mnie! N a t y c h m i a s t!
Na to Żaneta, krótko i ze stoickim spokojem: - Teraz nie mogę. - I odłożyła słuchawkę.
- Co to znaczy?! Za pięć minut u mnie! Czekam! - wrzeszczał Wiesław w słuchawkę, kipiąc złością, choć nikt już i tak go nie słuchał.
Chodząc w tę i wewtę po gabinecie, czekał. Gdy dziewczyna nie pojawiła się po dziesięciu minutach, udał się osobiście do działu sprzedaży. Gdy stanął w drzwiach, osłupiał. A Żaneta, gdy tylko go ujrzała, wyprostowała się na krześle i, opierając oba łokcie na biurku, uniosła obie dłonie ze świeżo polakierowanymi paznokciami na wysokość twarzy i powiedziała z rozbrajającym uśmiechem:
- Widzi pan? Jak wyschną, to przyjdę.
Co do stroju Żanety, to ten coraz częściej komentowany był przez koleżanki z firmy. I przez kolegów. Zdania były podzielone. Jednego dnia przyszła do biura w białej, koronkowej bluzce z długim "pęknięciem" na plecach, odsłaniającym przy każdym ruchu czarny, gorsetowy stanik oraz obcisłych, czarnych legginsach. Innym razem miała na sobie jaskrawożółtą mini-spódniczkę z angory i fioletowy, ażurowy półgolf, który, mimo że był swetrem, odsłaniał, zamiast zasłaniać i uwypuklał WSZYSTKO. A było co uwypuklać. Wiosną zjawiała się w mocno wydekoltowanych bluzkach, zapinanych na drobne guziczki i zawsze któryś z nich "przez przypadek" się odpinał. W letnie upały biegała w obcisłych, bawełnianych topach i jeansach, podziurawionych tu i ówdzie. Szczególnie "ówdzie". Albo też w białych, przejrzystych spodniach - rybaczkach, ukazujących koronkowe stringi, i obcisłym topie. No i - oczywiście - biżuteria. DUŻO biżuterii. Żaneta błyszczała jak choinka. I dzwoniła jak... Jednym słowem zawsze wiadomo było, gdzie jest. A przemieszczała się często, mawiając, że nie będzie "płaszczyć dupy na krześle przez cały dzień". Więc nie płaszczyła.
Koledzy z serwisu wodzili za nią wzrokiem. Koledzy z marketingu nie mogli się skupić. Koledzy z działu sprzedaży zapraszali "na kawkę", czego chętnie dziewczyna korzystała. Koleżanki (ze wszystkich działów) krew jasna zalewała. I nie chodziło tu nawet o - delikatnie mówiąc - oryginalny sposób bycia Żanety, lecz naruszenie pewnych zasad, standardów obowiązujących w firmie od lat. Firma posiadała znak jakości ISO i za wszelką cenę starała się go utrzymać, zarówno jeśli chodzi o świadczone usługi, jak i o całą "otoczkę". Koleżanki zbierały się zatem na odwagę, zamierzając oddelegować jedną spośród siebie, aby wyjaśniła pannie Żanecie, w czym rzecz. Zbliżał się audyt i wizyta jakichś ważniaków z centrali firmy i wszyscy trzęśli portkami. Wiesław dwoił się i troił, bo miał to być jego dzień. Kiedy więc kolejnego dnia pojawiła się w biurze w obcisłych spodniach ze sztucznej skóry i amarantowym podkoszulku, z naszytymi wokół dekoltu złotymi cekinami, koleżanki nie wytrzymały.
- Żaneto, chciałam ci zwrócić uwagę, że w naszej firmie obowiązuje "dress code". - poinformowała ją jedna z oburzonych koleżanek.
- "Dres" - CO? - zdziwiła się dziewczyna - Aaaa, już jarzę, już jarzę! O.K.!
Na drugi dzień Żaneta stanęła w drzwiach firmy, wystrojona w różowy dres, ozdobiony srebrnymi lampasami.
część IV
Wyjazd integracyjny
Jak co roku firma organizowała wyjazd integracyjny. Odbywał się w jakiejś uroczej górskiej miejscowości, przeważnie jesienną porą. Teoretycznie był nieobowiązkowy, ale szefostwo sugerowało, że lepiej byłoby dla wszystkich, aby się tam pojawili, ponieważ do różnego rodzaju aktywności, które były przewidziane, wymagana była określona ilość osób. Pracownicy zgadzali się bez większych oporów, skuszeni perspektywą smacznej wyżerki przy ognisku, suto zakrapianej piwkiem lub nawet czymś mocniejszym, a wszystko na koszt firmy. W końcu po całodziennych sportowych zmaganiach coś się ludziom należało. Przygotowano kilka konkurencji. Grupę dzielono na trzy mieszane, męsko-damskie zespoły. Najpierw odbywał się bieg na orientację z użyciem GPS-ów, z odnajdowaniem i wypełnianiem instrukcji, ukrytych w różnych zakamarkach lasu, a na koniec strzelanie z paintball-a. Później sumowano punkty wszystkich drużyn i liczono trafienia na odzieży ochronnej uczestników obu drużyn.
Żaneta z początku kategorycznie odmawiała założenia "badziewnego kombinezonu" i "ciężkich wojskowych buciorów", bo miała zamiar biegać po lesie we własnym, różowym dresiku i białych trampkach z cekinami, jednak uległa błagalnym namowom Wiesława, który dobrą prezentację swojej drużyny, do której należała i ona, stawiał za punkt honoru. Pod koniec imprezy zebrano się przy pieczonej w ognisku dziczyźnie i liczono punkty. Wygrała drużyna składająca się z pracowników działu marketingu. Wiesław nie posiadał się z radości, albowiem jako człowiek niezwykle ambitny, nie zniósłby porażki na żadnym polu. Gdy zaczęto świętować zwycięstwo działu marketingu, zauważono nieobecność Żanety. Ktoś stwierdził nawet, że w którymś momencie, jeszcze podczas gonitwy po leśnych odmętach, nie dostrzegł jej rudej czupryny wystającej zza krzaka czy drzewa, a wcześniej ją widywał. Parę osób także to potwierdziło. Zaczęto zatem szukać Żanety. Może coś się jej stało? Może leży gdzieś ze skręconą nogą? A może po prostu się zgubiła?
Gdy już zbierano się, aby Żanety szukać, w pewnym momencie przy ognisku pojawiła się, umalowana, uczesana i odziana w swój czyściutki, różowiutki dresik i białe trampki, rzecz jasna, z szerokim uśmiechem na ustach.
- No i co? Wygraliśmy? Wiadomo, że tak! Nie ma innej opcji, co nie? - zachichotała. - Dlaczego wszyscy jeszcze w tych poplamionych ciuchach? - spytała, przesuwając wzrok po uczestnikach biesiady.
- Pani... Żaneto... - zaczął Wiesław ze ściśniętym gardłem. - Czy może nam pani pokazać swój kombinezon?
- Aaa, wywaliłam go do kosza. Chyba nikt nie będzie go prał z tej farby?
- Musimy... Jeszcze raz policzyć trafienia... Włączając w to i panią, pani Żaneto. - szepnął Wiesław, błądząc wzrokiem.
- Dobra, dooobra! O co tyle szumu? Zaraz przyniosę. Dobrze wiem, od kogo oberwałam. Swoi się nie liczą, nie?
- Proszę iść po kombinezon. - powiedział Wiesław drżącym głosem. - Czekamy.
Gdy Żaneta wróciła z kombinezonem, oczom wszystkich ukazał się niemal impresjonistyczny obraz porażki Wiesława i jego działu. Bowiem na drelichowej tkaninie nie było jednego pustego miejsca, tyle na niej było plam od paintballowych kulek z farbą. Dziewczyna oberwała od wszystkich drużyn, nie wyłączając własnej. Wiesław usiadł z twarzą ukrytą w dłoniach. Był naprawdę załamany.
- E tam! Przecież to tylko zabawa. - powiedziała Żaneta, wzruszając ramionami. - Jest coś do żarcia? Strasznie zgłodniałam.
Po sromotnej porażce, Wiesławowi nie pozostało nic innego, jak tylko się upić, choć stronił od alkoholu. Ale w tym przypadku zrobił wyjątek. A jak już zaczął, to nie wiedział, kiedy przestać. Zwłaszcza, gdy ujrzał Żanetę, która na wpół naga tańczyła wokół ogniska, śmiejąc się na całe gardło, ku uciesze kolegów. Panowie skandowali:
- Ża-ne-ta! Ża-ne-ta! - zachęcając dziewczynę, by "poszła na całość".
Wiesław zaś, zalany już w trupa, mruczał pod nosem:
- Ża...net...ka... Kobietka... Ty nie wiesz jak ja... jak ja cię... jak ty mnie... Ża...ne..."
Po czym padł twarzą w papierowy talerzyk z resztkami pieczeni i zasnął. Reszta towarzystwa świetnie się bawiła, nie wyłączając rzecz jasna Żanety, która sama bawiła się doskonale, a dzięki niej również cała męska część grupy miała zapewnione niezapomniane wrażenia. Nie tylko wzrokowe, bo Żaneta nikomu nie skąpiła swych wdzięków, a zapytana przez koleżanki "Co na to jej prawie-mąż, harujący jak wół (gdzieś tam)", odparła z rozbrajającą szczerością:
- Czego oko nie widzi, tego sercu nie żal. - I szybko dodała: - Raz się żyje, co nie?
Bladym świtem, gdy skończyła się już wyżerka i przewidziane napoje alkoholowe, a przywiezione zapasy także uległy wyczerpaniu, całe towarzystwo posnęło po sportowo-towarzyskich zmaganiach. Pozostali na placu boju nieliczni panowie, jako tako trzymający się jeszcze na nogach, poszli na spotkanie przygodzie, albowiem jeszcze mało im było atrakcji. Z głośnymi okrzykami wojennymi udali się na pastwisko za lasem, aby przewracać śpiące krowy.