I
Dojrzały sady do zbierania jabłek.
Coś musiało się stać.
Spadkobiercy gatunku wzrok ćwiczą uważnie.
Dzień z nocą ożeniony
stał się nagle moim krewnym.
I cała rodzina zarosłych trawników.
Nie wyplewione gesty.
Ktoś nakłania do ukłonów klony rozłożyste
- aż śmiechy.
Śmiechy na wagę złota.
Na wagę złota
bo zupełnie puste.
Drzewa czekają pozapinane wysoko pod szyję.
Powiało trzaskaniem drzwi. Spaloną zupą powiało.
Na pustym talerzu pusty śmiech.
Kto z nich
kogo przeżyje.
Przechodzę z jednego dnia na drugi dzień.
Przechodzę z czasu na czas
zawsze na czas.
Uważnie. By przypadkiem nie pomylić się.
I choćby chciało się upadać
i czekać - leżąc - by czas dalej szedł:
nic z tego. Dalej
z dnia na drugi dzień.
Z ziemi przekonań. Z geometrii czasu.
Z wiedzy czytelnej. Z nadmiaru
wymiaru.
II
Z mojego domu wszystkie drzwi odeszły.
W moim domu nie było Larów i Penatów
ani szafek z woskowymi maskami przodków.
Przez mój dom przeszedł anioł. Wszystkie grzechy przeszły.
Z mojego domu okna wychodziły na deszcze.
W moim domu próbowano wyhodować twarz.
Wszystkim było nienormalnie. Mieli myśli i dreszcze.
Od nadpsutych futryn okiennych aż po Ojcze Nasz.
W moim domu nie było nikogo. Byli wszyscy.
Siedzieli tak cicho że nie było ich widać.
Albo tak głośno huczeli. Tupali. Krzyczeli.
Przewracali garnki. Głowy zawracali
aż bolały i opadały w sen już przygotowany
- opowiadany przy stole. Wszyscy z góry wiedzieli
kto więcej pomyśli. Kogo zabije życie
- prywatne
- polityczne
- apokaliptyczna.
III
W moim domu spojrzenia do dziś nie wyjaśnione
zostały jeszcze. Wyschnięte
opadają ustawicznie
samotne i półprzytomne jak lampy uliczne.
Nikt w domu moim nie wierzy nikomu.
Nawet krzesło odsuwa się od swoich nóg.
Niekiedy wychodzę tak gwałtownie
że wszyscy stają na baczność.
Garnki talerze i dzieci
mają uciechę.
Oczy na baczność przypominają dwa duże guziki.
Dzieci grają w guziki. Czerwone zielone guziki.
I śmieją się. Śmieją się. Śmieją się
z niespodziewanej gry.
Aż nagle nie ma guzików. Aż nagle z guzików są łzy.
I dzieci płaczą i płaczą. I dom się obala nocą.
I nowe nowe wichry...
Wtedy odchodzę spokojnie na przeciwległy bok.
Dojrzały sady do zbierania jabłek.
Coś musiało się stać.
Spadkobiercy gatunku wzrok ćwiczą uważnie.
Dzień z nocą ożeniony
stał się nagle moim krewnym.
I cała rodzina zarosłych trawników.
Nie wyplewione gesty.
Ktoś nakłania do ukłonów klony rozłożyste
- aż śmiechy.
Śmiechy na wagę złota.
Na wagę złota
bo zupełnie puste.
Drzewa czekają pozapinane wysoko pod szyję.
Powiało trzaskaniem drzwi. Spaloną zupą powiało.
Na pustym talerzu pusty śmiech.
Kto z nich
kogo przeżyje.
Przechodzę z jednego dnia na drugi dzień.
Przechodzę z czasu na czas
zawsze na czas.
Uważnie. By przypadkiem nie pomylić się.
I choćby chciało się upadać
i czekać - leżąc - by czas dalej szedł:
nic z tego. Dalej
z dnia na drugi dzień.
Z ziemi przekonań. Z geometrii czasu.
Z wiedzy czytelnej. Z nadmiaru
wymiaru.
II
Z mojego domu wszystkie drzwi odeszły.
W moim domu nie było Larów i Penatów
ani szafek z woskowymi maskami przodków.
Przez mój dom przeszedł anioł. Wszystkie grzechy przeszły.
Z mojego domu okna wychodziły na deszcze.
W moim domu próbowano wyhodować twarz.
Wszystkim było nienormalnie. Mieli myśli i dreszcze.
Od nadpsutych futryn okiennych aż po Ojcze Nasz.
W moim domu nie było nikogo. Byli wszyscy.
Siedzieli tak cicho że nie było ich widać.
Albo tak głośno huczeli. Tupali. Krzyczeli.
Przewracali garnki. Głowy zawracali
aż bolały i opadały w sen już przygotowany
- opowiadany przy stole. Wszyscy z góry wiedzieli
kto więcej pomyśli. Kogo zabije życie
- prywatne
- polityczne
- apokaliptyczna.
III
W moim domu spojrzenia do dziś nie wyjaśnione
zostały jeszcze. Wyschnięte
opadają ustawicznie
samotne i półprzytomne jak lampy uliczne.
Nikt w domu moim nie wierzy nikomu.
Nawet krzesło odsuwa się od swoich nóg.
Niekiedy wychodzę tak gwałtownie
że wszyscy stają na baczność.
Garnki talerze i dzieci
mają uciechę.
Oczy na baczność przypominają dwa duże guziki.
Dzieci grają w guziki. Czerwone zielone guziki.
I śmieją się. Śmieją się. Śmieją się
z niespodziewanej gry.
Aż nagle nie ma guzików. Aż nagle z guzików są łzy.
I dzieci płaczą i płaczą. I dom się obala nocą.
I nowe nowe wichry...
Wtedy odchodzę spokojnie na przeciwległy bok.