W Szwajcarii
Juliusz Słowacki
I
- Odkąd zniknęła jak sen jaki złoty,
- Usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty.
- I nie wiem, czemu ta dusza, z popiołów,
- Nie wylatuje za nią do aniołów?
- Czemu nie leci za niebieskie szranki,
- Do tej zbawionej i do tej kochanki?
II
- W szwajcarskich górach jest jedna kaskada,
- Gdzie Aar wody błękitnymi spada.
- Pozwól tam spójrzeć zawróconej głowie.
- Widzisz tę tęczę na burzy w parowie?
- Na mgłach srebrzystych cała się rozwiesza,
- Nic ją nie zburzy i nic ją nie zmiesza;
- A czasem tylko jakie białe jagnię
- Przez tęczę idzie na skraju doliny
- Szczypać kwitnące róże i leszczyny;
- Lub jaki gołąb, co wody zapragnie,
- Jakby się blaskiem pochwalić umyślnie,
- Przez tęczę szybko przeleci i błyśnie.
- Tam ją ujrzałem! i wnet rozkochany,
- Że z tęczy wyszła i z potoku piany,
- Wierzyć zacząłem i wierzę do końca;
- Tak jasną była od promieni słońca!
- Tak pełna w sobie anielskiego świtu!
- Tak rozwidniona zrennicą z błękitu! —
- Gdy oczy przeszły od stóp do warkoczy,
- To zakochały się w niej moje oczy;
- A za tym zmysłem, co kochać przymusza,
- Poszło i serce, a za sercem dusza.
- I tak się zaczął prędko romans klecić,
- Że chciałem do niej przez kaskadę lecić;
- Bo się lękałem, że jak widmo blade,
- Nim dusza ze snu obudzona krzyknie,
- Upadnie w przepaść, w tęczę i w kaskadę
- I roztopi się, i zgaśnie, i zniknie;
- I byłem jak ci, co się we śnie boją,
- Bo jużem kochał, bo już była moją.
- I tak raz pierwszy spotkałem ją samą
- Pod jasną tęczy różnofarbnej bramą;
- Powiew miłości owiał mię uroczy.
- Stanąłem przed nią i spuściłem oczy.
III
- Poszedłem za nią przez góry, doliny,
- I szliśmy razem u stóp tej lawiny,
- Gdzie śnieg przybiega aż do stóp człowieka
- Spłaszczoną płetwą jak delfin olbrzymi;
- Para mu z nozdrza srebrzystego dymi,
- A Rodan z paszczy błękitnej ucieka.
- Pamiętam chwilę... poranek był skwarny.
- Tameśmy szmerem spłoszyli dwie sarny;
- Te, jakby szczęścia ludzkiego świadome,
- Stanęły blisko złote, nieruchome;
- I utopiły oczów błyskawice
- W kochanki mojej błękitne zrennice;
- I długo patrząc, nieruchome obie,
- Głowy promienne pokładły na sobie.
- Rzekłem: "One się zakochały w tobie!"
- Rzekłem — i za to z ust zamkniętych skromnie
- Najpierwszy uśmiech jej przyleciał do mnie.
- Przyleciał szybko i wrócił z podróży
- Do swego gniazda, do pereł i róży;
- A gdy zobaczył, że oczów nie mrużę,
- Całą jej białą twarz zamienił w różę.
- A wiecie? ani tak za serce chwyta
- Rumieniec kwiatu, co świeżo rozkwita;
- Ani tak oko wędrowca zachwyca
- Gór nadalpejskich śnieżysta dziewica,
- Kiedy od słońca różane ma lica,
- Jak ten rumieniec bez wstydu i grzechu,
- Co się na twarzy urodził z uśmiechu.
IV
- Odtąd szczęśliwi byliśmy i sami,
- Płynąc szwajcarskich jezior błękitami,
- I nie wiem, czy tam była łódź pod nami;
- Bom z duchy prawie zaczynał się bratać,
- Chodzić po wodach i po niebie latać;
- A ona tak mię prowadziła wszędzie!
- Ach! ona była jak białe łabędzie,
- Była jeziora błękitnego panią;
- Płynęła lecąc — łódź leciała za nią,
- Za łodzią jasność szafirowym szlakiem,
- Za tą jasnością rybek korowody,
- I wyrzucały się aż do niej z wody;
- I z takimeśmy płynęli orszakiem
- Uśmiechając się w błękitu krainie.
- Bo ona była jak wodne boginie:
- Miała powozy z delfinów, z gołębi,
- I kryształowe pałace na głębi,
- I księżycowe korony w noc ciemną...
- I mogła była, co chce, zrobić ze mną.
V
- Raz — że nie była niebieskim aniołem,
- Myślałem całe długie pół godziny;
- Wyspowiadałem się potem z tej winy —
- Słuchajcie! — Oto przed Tella kościołem
- Pierwsza na kamień wyskoczyła płocha
- I powiedziała mi w głos, że mnie kocha,
- I odesłała mnie znów na jezioro,
- Łódkę mą — piersią odtrąciwszy białą...
- A ja — ach, nie wiem, co się ze mną stało!
- Czy mnie anieli do nieba zabiorą,
- Czy grzmiące fale jeziora pochłoną,
- Czy uśmiechami rozrywa się łono,
- Czy serce jak lód rozegrzany taje,
- Czy dusza skrzydeł anielskich dostaje,
- Czyli w nią wstąpił cały anioł złoty?
- Czyli uśmiechów pełna? czy tęsknoty?
- Wszystkie uczucia gwałtownymi loty
- Na serce spadły, jak gołębi chmura
- Pić łzy i białe w nim obmywać pióra,
- Aby się czyste rozlecieć po niebie...
- Wtem zawołała łódź ze mną do siebie.
- Usłyszała ją łódka i spostrzegła,
- I sama do niej z błękitu przybiegła.
VI
- Pod ścianą ze skał i pod wieńcem borów
- Stoi cichości pełna i kolorów
- Tella kaplica. Jest próg tam na fali,
- Gdzieśmy raz pierwszy przez usta zeznali,
- Że się już dawno sercami kochamy;
- A pod tym progiem są na wodzie plamy
- Od sosen, co się kołyszą na niebie,
- I od skał cienia; gdzie mówiąc do siebie,
- Wbite do wody trzymaliśmy oczy.
- A pod tym progiem fala tak się toczy,
- I tak swawolna, i taka ruchoma,
- Że wzięła w siebie dwa nasze obrazy
- I przybliżała łącząc je rękoma,
- Chociaż nas tylko łączyły wyrazy.
- Ach! fala taka szalona i pusta!
- Że połączyła nawet nasze usta,
- Choć sercem tylko byliśmy złączeni.
- Fala tak pełna ruchu i promieni,
- Że jednym światła objąwszy nas kołem,
- Zmięszała niby anioła z aniołem.
- Gdy myślę — boleść dręczy mię nieźmierna.
- Falo! niewierna falo! — i tak wierna!
VII
- Raz mię ów anioł zaprowadził złoty
- Przez jasne łąki do lodowej groty.
- Tam ją obielił dzień alabastrowy;
- I mróz na czole mej jasnej królowéj
- Perłami okrył wszystkie polne róże;
- I ze sklepienia łzy leciały duże;
- A we łzach sylfy z jasnością ogromną
- Deszczem spadały na białą i skromną.
- Słysząc, że ściany płaczą coraz głośniej,
- Cała się szatą okryła zazdrośniej
- I wszystko oczom ciekawym ukradła,
- I jeszcze ręce skrzyżowane kładła
- Na alabastry widne, choć zakryte.
- Tak nieruchoma stała — a koło niej
- Igrały tęcze w blaski rozmaite.
- Ja wtenczas modlić się zacząłem do niej.
- Ave Maria!
- Jak biała róża, kiedy się rozwija,
- Róż pokazuje z piersi odemkniętej,
- Taki rumieniec wyszedł z lica świętej.
- I zamyślona odwróciła głowę,
- Palec na ściany kładąc kryształowe;
- Jak ta, co imię ukochane kryśli
- Lub o błękitnych jakich myślach — myśli.
- Wreszcie się do mnie obróciwszy rzekła:
- "Może za miłość ja pójdę do piekła
- I gdzieś w piekielne wprowadzona chłody,
- Wszczepioną będę w kryształowe lody
- Jako ta bańka z powietrza i z tęczy..."
- "Lecz prawda — rzekła -jeżeli się męczy
- Ta jasność, słońca stworzona promieniem,
- Którą lód w sobie mrozi i zabija,
- Można ją z lodu uwolnić westchnieniem..."
- Ave Maria!
VIII
- Pójdziemy razem na śniegu korony!
- Pójdziemy razem nad sosnowe bory,
- Pójdziemy razem, gdzie trzód jęczą dzwony!
- Gdzie się w tęczowe ubiera kolory
- Jungfrau i słońce złote ma pod sobą,
- Gdzie we mgle jeleń przelatuje skory;
- Gdzie orły skrzydeł rozwianych żałobą
- Rzucają cienie na lecące chmury;
- O moja luba! tam pójdziemy z tobą.
- A jeśli z takiej nie wrócimy góry,
- Ludzie pomyślą, że nas wzięły duchy
- I gdzieś w niebieskie uniosły lazury;
- Żeśmy się za gwiazd chwycili łańcuchy
- I ulecieli z Pelejad gromadą.
- I tylko po nas potok spadnie głuchy,
- I błyszczącą się łez rzuci kaskadą.
IX
- Ach! najszczęśliwsi na ziemi nie wiedzą,
- Gdzie duchy skrzydła na ramionach kładną,
- Gdzie jak łabędzie zadumane siedzą;
- Ach! najciekawsi na świecie nie zgadną,
- W jakim szalecie żyłem z moją miłą;
- I wiele nam róż do okien świeciło,
- I wiele wiszeń naokoło rosło,
- Ile słowików na wiszniach się niosło;
- Ile tam w każdą noc miesięczną, bladą,
- Kłóteń słowików płaczących z kaskadą;
- Ile trzód naszych szło na łąkach dzwonić...
- Ach! tego nawet śpiącym nie odsłonić
- Ani pokazać, ani zawrzeć w słowie...
- Łąka i szalet, i wisznie w parowie,
- W takim parowie, że stróż anioł biały
- Rozwijał skrzydła od skały do skały
- I nakrywał ten cały parów dziki,
- Szalet i róże, i nas, i słowiki.
X
- Lecz nadto było cyprysowej woni
- I nadto barwy, co się w różach płoni;
- I chciała nas już miłość ująć zdradą. —
- Było to rankiem — pomnę — pod kaskadą —
- Byliśmy niczym nie strwożeni — sami —
- Czytając książkę pełną łez, ze łzami.
- Wtem duch mi jakiś podszepnął do ucha,
- Ażebym na nią z książki przeszedł okiem. —
- Była jak anioł, co myśli i słucha —
- I nagle — takim przejrzystym obłokiem
- Rumieniec smutny twarz jej umalował,
- Że nie wiem dotąd, jak się wszystko stało;
- Alem ją w usta różane całował
- I czułem ją tu, na mych rękach, białą,
- Sercem bijącą, brylantową w oczach.
- Wtem nagle — w jasnej kaskady warkoczach
- Coś pomieszało się i coś urzekło;
- Wiatr na nas rzucił całe wodne piekło
- I z kwiatów spłoszył wilgotnymi mgłami. —
- Odtąd jużeśmy nie czytali sami.
XI
- Odtąd w uśmiechach była dla mnie rzadsza,
- Smutniejsza, cichsza i bielsza, i bladsza.
- W głębszych się coraz zanurzała cieniach
- I obrywała róże na strumieniach;
- Albo przy kaskad naciągniętej lutni
- Stawała słuchać tak jak ludzie smutni,
- Z twarzą spuszczoną; lub sama w ustroni
- Ręce na białą zakładała szyję
- Jak ta, co boi się albo się broni.
- Lub jako gołąb, co w strumieniu pije,
- Do nieba jasnym wzlatywała okiem.
- Już wolnym, sennym błąkała się krokiem
- I jaskółeczek utraciła zwinność,
- I zadumała ją całą — niewinność.
XII
- Widząc ją taką chciałem bronić siebie
- I rzekłem: "Luba! jak Bóg jest na niebie,
- Z sercaś mi wszystko odpuścić powinna;
- Lilija jedna wszystkiemu jest winna.
- Otoś ty wczoraj w tym źródle, co bije
- Na jasnej łące, myła twarz i szyję;
- A tam za tobą prosta, niedaleka,
- Jak służebnica, co z rąbkami czeka,
- Lilija jedna, cała jasna, w bieli,
- Oczekiwała, aż wyjdziesz z kąpieli.
- Widząc was obie takie białe, w parze,
- Myślałem, że śpiąc o aniołach marzę;
- I drżeć zacząłem, i zadrżałem wszystek,
- I jeden tylko poruszyłem listek,
- Ten listek inne poruszył listeczki,
- I szmer się zrobił — ty wybiegłaś z rzeczki;
- I takeś prędko uciekała zlękła,
- Żeś łonem kwiatu potrąciła pręty;
- I lilijowa wnet łodyga pękła,
- I kwiat z niej upadł twoją piersią ścięty;
- A jam rozważać zaczął z twarzą bladą,
- Jak ten kwiat kruchy, jak ty jesteś zwinna.
- I oto dzisiaj rankiem, pod kaskadą —
- Nie jam był winien — lecz lilija winna".
XIII
- Płonęła wonna jak kadzidło mirry
- I widać było, że nie wiedząc płonie.
- Głębszymi oczu stały się szafiry
- I prędsza fala białości na łonie,
- I dziwnym ogniem rozpalone skronie
- Wczesne zwiędnienie dawały bławatkom.
- Ona z tych była, co się skarżą matkom,
- I skarżyła się gwiazd cichej gromadzie,
- Gdy do snu księżyc niepełny się kładzie;
- Gdy kwiaty szepcą miłośnie do ucha,
- Co zamyślone, własnych myśli słucha.
XIV
- Czy ty gdzieś teraz, o miła, z rozpaczą
- Aniołom boskim mówisz rozżalona?
- Jak ci, co mówią skarżąc się — i płaczą,
- Że była burza gromami czerwona,
- Że była grota posępna i ciemna
- I grocie z kaskad kryształu zasłona;
- Że była trwoga w ciemności tajemna,
- Razem niepamięć jakaś boskiej kary;
- I skarga smutna czystych nimf podziemna;
- Że nas tam samych dzień odstąpił szary
- I zastał z twarzą ognistą przy twarzy,
- I ptasząt nas tak obudziły gwary.
- Mówisz ty o tym, jak ta, co się skarży?
- O! nie mów ty tak aniołom, niebieska!
- Bo każda twoja brylantowa łezka
- Jednemu będzie z tych jasnych pożarem.
- Bo ja, ach, gdybym był także aniołem,
- Z rozpromienionym na błękitach czołem;
- I nieskończoność całą miał obszarem,
- I mógł zarządzać gwiazdami wszystkiemi:
- Nie chciałbym gwiazdy niebieskimi świecić,
- Lecz tylko rzucić błękity i lecić,
- I taką jak ty mieć moją — na ziemi.
XV
- Z groty ta piękna wyjść nie śmiała sama.
- Słońca się może bała na lazurze,
- Że za promienne będzie i za duże
- Albo że będzie jako czarna plama.
- Ale na niebie była z tęczy brama,
- Na wypłakanej rozwieszona chmurze.
- Wyszła. — I naprzód ją zdziwiły róże,
- Że takie były jak wczoraj różowe.
- Zerwała jedną i podniosła głowę,
- I zadziwiła ją ta tęcza ranna,
- Niebios błękitnych przezroczystość szklanna,
- Krążek księżyca tonący w błękicie.
- Zda się, że nowe ją zdziwiło życie,
- Tak w ciszy czegoś słuchała, tak biegła;
- Aż gdzieś w krysztale jeziora spostrzegła
- Na licu swoim przezroczystszą białość,
- Żywszy ust koral i większą omdlałość,
- I uśmiech pełny tęsknoty, i żałość.
- Więc osłoniła się cała w warkoczu
- I więcej na mnie nie podniosła oczu.
XVI
- Jest chwila, gdy się ma księżyc pokazać,
- Kiedy się wszystkie słowiki uciszą
- I wszystkie liście bez szelestu wiszą,
- I ciszej źródła po murawach dyszą;
- Jakby ta gwiazda miała coś nakazać
- I o czym cichym pomówić ze światem,
- Z każdym słowikiem, z listeczkiem i z kwiatem.
- Jest chwila, kiedy ze srebrzystą tęczą
- Wychodzi blady pierścionek Dyjanny:
- Wszystkie się wtenczas słowiki rozjęczą
- I wszystkie liście na drzewach zabrzęczą,
- I wszystkie źródła jęk wydają szklanny;
- O takiej chwili, ach, dwa serca płaczą,
- Jeśli coś mają przebaczyć — przebaczą;
- Jeżeli o czym zapomnieć — zapomną.
- O takiej chwili z moją panią skromną
- Jużeśmy siedli w naszych progach sielskich,
- Już rozmawiali o rzeczach anielskich.
XVII
- Jak śpiewający na niebie skowronek,
- Z gór słychać było pustelnika dzwonek.
- Rzekła raz: "Chodźmy do staruszka celi,
- Może rozgrzeszy, może rozweseli,
- Dłonie nam zwiąże i kochać ośmieli".
- Tak mówiąc wbiegła do sosnowej chaty,
- Szybko zamknęła wszystkie okienice,
- Ażeby na nią nie patrzały kwiaty;
- I ustroiwszy się jak gór dziewice,
- Wybiegła do mnie — myślałem, że padnę!...
- Ani jej oczy kiedy takie ładne,
- Ani jej usta takie były świeże...
- Motyla miała czarnego na głowie,
- Ten alabastrów od smagłości strzeże;
- I przeświecony od słońca w półowie
- Na czoło rzuca skrzydła cieniu duże;
- A pod motylem pochowane róże
- Spod czarnej gazy patrzały ciekawe,
- Na pół zamknięte, świeże, jeszcze łzawe;
- Wiedząc, że zawsze strzegę serca strony,
- Złośliwy motyl usiadł przechylony.
- Myślałem, że mu to skrzydło połamię...
- Siadł i na lewe przechylił się ramię.
- I któż by wierzył w przeczucia, co straszą,
- Gdy wyobraźnia cała szczęściem dumna!
- Gdym z góry spojrzał na dolinę naszą,
- Szalet się oku wydawał jak trumna,
- Maleńki, cichy; kiedym spojrzał z góry,
- Nasz ogród z wiszeń jak cmentarz ponury;
- I niespokojne o nas gołębice,
- I zadumane o nas w łąkach trzody;
- Ziemia smutniejsza, błękitniejsze wody,
- Zabite śmierci ćwiekiem okienice;
- Wszystko zaczęło mię straszyć i smucić,
- Jakbyśmy nigdy nie mieli powrócić.
- Szedłem posępny i drżący na góry...
- Jeziora czarne, głazy, śniegi, chmury;
- Girlandy z orłów na błękitnym lodzie,
- Słońce czerwone jak krew o zachodzie,
- Dom pustelnika śniegiem przysypany
- I dwa ogromne na straży brytany,
- Krzyżyk na celi, gdzie siadały gile,
- Cela, pustelnik stary, księgi w pyle —
- Wszystko to dzisiaj już podobne snowi...
- Pamiętam tylko, że promień zachodu
- Cały się na twarz rzucał Chrystusowi,
- Kiedy na palec jej zimny jak z lodu
- Kładłem pierścionek
XVIII
- Gaje! doliny! łąki i strumienie!
- O nie pytajcie wy mię, smutne, o nią.
- Są łzy, co mówić na zawsze zabronią.
- A kiedy mówię, wpadam w zamyślenie;
- I widzę jasne, błękitne spojrzenie,
- Co się zaczyna nade mną litować,
- I widzę usta, co mię chcą całować,
- I drżę — i znów mię ogarną płomienie.
- I nie wiem, gdzie iść? i gdzie oczy schować?
- I gdzie łzy ukryć? i gdzie być samotnym?
- I staję blady, i kreślę jej rysy;
- Lub imię piszę na piasku wilgotnym;
- Lub błądzę między róże i cyprysy
- Jak człowiek, który skarb drogi postrada,
- Zmysły utracił i płacząc usiada
- Tam, kędy urny na grobowcach siedzą;
- Myśląc, że groby o niej co powiedzą.
XIX
- Jest pod moimi oknami fontanna,
- Co wiecznie jęczy zapłakanym szumem;
- Jest jedne drzewo, gdzie harfowym tłumem
- Żyją słowiki; jedna szyba szklanna,
- Gdzie co noc blada zaziera Dyjanna
- I czoło moje smutnym blaskiem mami.
- I tak mię budzą zalanego łzami,
- Te drzewo, księżyc ten i ta fontanna.
- I wstaję blady, przez okno wyzieram
- Słuchając różnych płaczów na dolinie.
- Słowiki jęczą i fontanna płynie,
- Mówią mi o niej -ja serce otwieram
- I o śmierć prędką modlę się z rozpaczą,
- I schnę, i więdnę — i ach, nie umieram...
- I co dnia budząc mnie fontanny płaczą.
XX
- Kiedy się myślą w przeszłości zagłębię,
- Nie wiem, jak sobie jej postać malować?
- Czy kiedy przyszła śpiącego całować
- Jak z rozwartymi skrzydłami gołębie?
- Czy wtenczas, kiedy uciekała trwożna?
- Czy gdy na jedną ze mną księgi kartę
- Wbijała oczy błękitne, otwarte,
- Na każde moje spojrzenie ostrożna?
- Czy kiedy wiejskim otoczona dworem
- Chodziła gdyby zaklęta królowa?
- Czy kiedy cicho uśnie pod jaworem?
- Czy kiedy goni? czy kiedy się chowa
- W księżyca blasku biała — lub wieczorem
- Od Alp na śniegu różowych — różowa?
XXI
- Skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświecą,
- Tam pójdę, aż za ciemnych skał krawędzie.
- Spojrzę w lecące po niebie łabędzie
- I tam polecę, gdzie one polecą.
- Bo i tu — i tam — za morzem — i wszędzie,
- Gdzie tylko poszlę przed sobą myśl biedną,
- Zawsze mi smutno i wszędzie mi jedno;
- I wszędzie mi źle — i wiem, że źle będzie.
- Więc już nie myślę teraz, tylko o tem,
- Gdzie wybrać miejsce na smutek łaskawe,
- Miejsce, gdzie żaden duch nie trąci lotem
- O moje serce rozdarte i krwawe;
- Miejsce, gdzie księżyc przyjdzie aż pod ławę
- Idąc po fali... zaszeleści złotem
- I załoskocze tak duszę tajemnie,
- Że stęskni — ocknie się i wyjdzie ze mnie.