KWINTET
I
Powieka drga. Z ust wyrasta
cisza. Europejskie miasta
ścigają się od stacji do stacji. Zapach
mydła zdradza mieszkańcom dżungli zbliżającego się wroga.
Akurat tam, gdzie postała twoja noga,
pojawiają się białe plamy na mapach.
W gardle zaschło. Podróżnik prosi o coś do picia.
Dzieci, godne rzetelnego bicia,
napełniają powietrze rozdzierającym wrzaskiem. Powieka
drga. Co do kolumn, to właśnie zza
kolumny ktoś się zawsze wyłania. Nawet za-
mknąwszy oczy, nawet we śnie widzicie człowieka.
W piersi głos jak plwocina się zbiera:
„Daj mi papier, atrament i niech cię cholera
weźmie!” Powieka drga. Niezrozumiałe lamenty
za ścianą (jak modlitwa) jeszcze dodają zgryzoty.
Potworność w mózgu wzbogaca obce przedmioty
nieznajomego pokoju o znane elementy.
II
Czasem na puszczy głos wołającego się słyszy.
Wyciąga się aparat, żeby postać utrwalić na kliszy.
A tu masz – ciemno się robi. Przysiądź choćby na krótko,
pożartuj z zagadującą śpiewnie, z południowym akcentem,
małpką, co zlazła z drzewa i, nim zdążyła ze szczętem
stać się człowiekiem, już się stała prostytutką.
Lepsze parostatkiem do Rygi jechanie,
uczestnictwo w błękicie, w geografii, a nie
jedynie w historii, tym wrzodzie na zdrowym lądzie.
Lepsze w Grenlandii płacz i zgrzytanie
nart, kiedy to, co po tobie zostanie,
to góry lodowe i foczy tłuszcz na wodzie.
Nie zapomnisz, ćwicząc na alfabecie,
punktu B – celu podróży po świecie.
Kruk jak to kruk tam nie musi krakać jak wrony da capo;
Szczeka pies na psią dolę, a w zbożu kąkole;
tam jak kuśnierz nad skórką z marsem na czole
cały Sztab Generalny nad pożółkłą krząta się mapą.
III
Trzydzieści siedem lat patrzę, jak ogień płonie.
Powieka drga. Obie dłonie
wilgotnieją od potu. Policjant wziął dokumenty
i zniknął w drugim pokoju. W zapale urzędniczym
wzniesiony w górę obelisk w obłokach kończy się niczym
cios w stylu Euklidesa, niczym ogon komety.
Noc. Włos barwy popiołu – sam siadaj do stołu,
sam sobie pan i cham, sam od góry do dołu.
Śledź przecinając tłustym drukiem złożone wyrazy
o erupcji wulkanu Bóg wie gdzie (jednym słowem –
w obcym środowisku), straciwszy głowę,
ogonem wspiera się o „Ostatnie Zakazy”.
Brzęk much na orientalnym bazarze –
to rozumiem! Na trotuarze
dwa kroki od hotelu podróżnik jak ryba w sieci
rozdziawionymi ustami suche powietrze chwyta.
To, co na tym zabiło, równie silnym wita
bólem na tamtym świecie.
IV
„Gdzie to jest?”, dziwi się kuzyn przygładzając za uchem
rezolutny kędziorek. „Tutaj”, odpowiada kuzynka ruchem
palca skacząc po górach. Huśtawka skrzypieć zaczęła
w starym ogrodzie. Na stole stojące
fiołki. Parkiet oślepia słońce.
W salonie kantylenę prowadzi wiolonczela.
Nocą cień słonia oddziela się od głazu.
Księżyc tkwi nad płaszczyzną krajobrazu.
Srebra rzeki żaden zysk się nie ima.
W samotnym pokoju wgniata pościel
biały (śniady) akt – mówiąc prościej:
trefny pejzaż pędzla anonima.
Wiosną w błocie krzątają się pracowite mrówki;
szpak i inne stworzenia wracają z wędrówki;
pień porasta listowiem; niebo jak szyba.
Jesienią jastrząb zatacza koła – raz jeden i drugi,
rachując we wsi kurczęta. A na ramionach sługi
majta się biała marynarka sahiba.
V
Czy było powiedziane słowo? Jeżeli
tak – to w jakim języku? Czy był to chłopiec? Ile byśmy musieli
wrzucić lodu do szklanki, żeby zatrzymać Titanic
myśli? Czy całość pamięta o roli
części? W akwarium od ptaków się roi –
co ma pomyśleć botanik?
A teraz wyobraźmy sobie pustkę doskonałą.
Miejsce bez czasu. Gdzie się już dokonało.
Samo powietrze. Po prostu Mekka
powietrza. Tlen i azot. Gdzie
nie spojrzeć. A w nich dzień w dzień
drga samotna powieka.
To zapiski naturalisty. Za-
piski naturalisty. Kapiąca łza
spada w próżni nie wiedząc, co przyspieszenie.
Odrośl wiecznozielonej neurazji, słysząc bzzz
tse-tse przyszłości, dygocę z
paznokciami wbitymi w swoje korzenie.
(z tomu: Urania, 1987)