byłem głodny wiele razy
ale okres który pamiętam
szczególnie miał miejsce
w Nowym Jorku,
nadchodziła noc
kiedy stałem przed
szklanym oknem
restauracji.
i w tym oknie
była pieczona świnia,
bez oczu,
z jabłkiem w ryju.
biedna cholerna świnia.
biedny cholerny ja.
za tą świnią
wewnątrz
byli ludzie
siedzący przy stolikach
rozmawiając, jedząc, pijąc.
nie byłem jednym z tych ludzi.
poczułem się związany z tą świnią.
zostaliśmy złapani w niewłaściwym
miejscu
w niewłaściwym
czasie.
wyobraziłem sobie samego siebie w oknie,
bez oczu, upieczonego, z jabłkiem w
ustach.
to by dopiero przyciągnęło tłumy.
- hey, coś nie widać zada.
- jego ramiona są za chude.
- widzę jego żebra!
odszedłem od okna.
poszedłem do swojego pokoju.
wciąż miałem pokój.
wchodząc do swojego pokoju
zacząłem rozmyślać:
może mógłbym zjeść trochę papieru?
gazetę?
karaluchy?
może złapać szczura?
surowego szczura.
obrać z sierści,
wyjąć wnętrzności.
wyjąć oczy.
odciąć głowę, ogon.
nie, dostałbym jeszcze
jakiejś paskudnej szczurzej choroby!
szedłem dalej.
byłem tak głodny że aż wszystko
wydawało mi się zdatne do jedzenia:
ludzie, hydranty, asfalt,
zegarki na rękę...
mój pasek, moja koszula.
wszedłem do budynku i
poszedłem schodami do góry do swojego
pokoju.
usiadłem na krześle.
nie włączyłem światła.
siedziałem tak i zastanawiałem się czy aby
nie oszalałem
gdyż nie robiłem nic aby sobie
pomóc.
głód w końcu ustąpił
i siedziałem tak dalej.
aż to usłyszałem:
dwoje ludzi w pokoju obok
kopulowało ze sobą.
słyszałem skrzypienie łóżka
i jęki.
wstałem, wyszedłem z
pokoju i wróciłem na
ulicę.
za to tym razem poszedłem
w inną stronę,
ominąłem świnię
za oknem.
ale pomyślałem o świni
i zdecydowałem że prędzej umrę
niż ją
zjem.
zaczęło padać.
spojrzałem w górę.
otworzyłem usta i połykałem krople
deszczu... zupę z nieba...
- hey, spójrz na tego faceta!
usłyszałem kogoś.
głupie sukinsyny, pomyślałem,
głupie sukin-
syny!
zamknąłem usta i poszedłem
dalej.