Szept(tam)sobie, a ja tutaj głośno marzę

Wiktor Smol

 
Nowy tytuł książki reklamują tu i tam, o czymś niby ważnym (one ponoć wszystkie są ważne)... mądrość w nich jest zakamuflowana (lub podana dla czytelnika inteligentnego inaczej), niby ukryta, a tak między bogiem a prawdą nie ma jej tam wcale: nie wiem po co te zabiegi erystyczne, czy mają przykuć uwagę?
No i proszę, ktoś chce mi wmówić, że półanalfabeta doznał nagłego olśnienia i zadziwi swoją mądrością cały świat i pół księżyca nawet.
Cholera! Znowu zawiodła mnie moja tolerancja – pół na pół, czyli z pustego w próżne: słuchaj też tego co mówią inni, nawet głupcy i ignoranci, oni też mają swoją opowieść.
 
Boże! Spojrzałem w niebo oczekując jakiegoś znaku, albo chociażby win odpuszczenia.
Tam jednak cisza. Kłębiaste chmury tworzą obrazy; raz jest to jeździec bez głowy, innym razem biała dama na jeźdźca...patrząca z uwielbieniem. Obraz się rozmywa, pojawia drugi, potem kolejny.
 
Miasto zaczyna tętnić życiem. Za moimi plecami w radiu puszczają kolejny odcinek „Ksiądz paradoks”.

Z satysfakcją przyznaję – dobrze napisana powieść z mocnymi konotacjami literackimi.
Tak, tego się dobrze słucha – muszę kupić i w ciszy samemu zatopić się w druku.
 
Mam zwyczaj stawać rano w oknie bez względu na fakt, że ledwo chwilę temu wstałem lub za moment spać się położę. Lubię patrzeć na niebo, które jaśnieje, lub się chmurzy ponad dachami kamienic. Lubię patrzeć na światło uwięzione w końcu ulicy – a może to początek, nie wiem od której strony numery maleją. Po mojej są nieparzyste, z samych piątek się składają.
 
Lubię patrzeć jak dzień się zaczyna; bez względu na humor, jaki ma akurat danego poranka pogoda. Spoglądam nieco z góry na ludzi skupionych na przystankach, ściśniętych w tramwajach.
Moją ulicą nie jeżdżą autobusy, jedyne jakie jeżdżą, to te z kibicami klubów na mecze żużla – nie muszę wcale znać kalendarza; na dwie godziny przed zawodami ulicę wypełnia szpaler policyjnych samochodów na sygnałach. Wtedy wiem. Zupełnie spokojnie mogę wypić kawę, zjeść obiad, ubrać się i wyjść. I tak spokojnym krokiem zdążę dojść na stadion.
 
Ulica, jedna z głównych aort, dostarcza wielkiemu miastu tlenu w postaci ludzi, którzy za chwilę zasiądą za biurkami, przy kasach, staną za ladami, na budowach i wszędzie tam, gdzie człowiek drugiemu świadczy usługi.
 
Tam na końcu (lub początku ulicy), gdzie o świcie czas na moment więzi światło, po drugiej stronie kamienic, w przesmyku między budynkami, znajduje się uliczka; po jej prawej stronie jest miejsce, gdzie droga się kończy i czas zatrzymuje na zawsze.
To zaledwie pięć minut drogi więc idę, kupuję znicz i kwiaty ustawiam na płycie Wojaczków, a potem wracam i wiem, że do czasu tak będzie, że kiedyś i mnie tam zastaniesz.
 

Wiktor Smol
Wiktor Smol
Opowiadanie · 2 grudnia 2011
anonim
  • Dominika Ciechanowicz
    Mam wrażenie, ze to jest jeden z setek tekstów o niczym, które się tu pojawiają. Brakuje mi tu konkretu, czegoś, co zatrzyma czytelnika. Na opowiadanie za mało. Taka garstka spostrzeżeń, w dodatku niezbyt odkrywczych.

    · Zgłoś · 12 lat
  • Wiktor Smol
    Zdarza się. Tylko szkoda, że coraz częściej.
    To zupełnie tak, jakbym nagle zapomniał jak się pisze.

    · Zgłoś · 12 lat