PĘTA

Leopold Staff

PĘTA

 

W głuchych głębiach pamięci, jako przez sen pomnę:

Jednym pętem związani wyszliśmy z gęstw lasów

Nadzy. Miałaś we włosach paprocie ogromne,

Ja w ręce kij, ubiwszy tura wśród zapasów.

 

Na polanie siedzieliśmy w noc przy ognisku

Spożywając czerwone, krwią dymiące mięso.

Potem ciał nagośc sprzęgliśmy w dzikim uścisku…

Dwa krwawe blaski miałaś od ognia pod rzęsą.

 

Potem spałem, o nagie twe wsparty kolana,

I tyś spała, na ziemi wyciągnięta gołej,

Szarym, grubym powrozem do mnie przywiązana…

I leżeliśmy głusi jak zgasłe popioły.

 

I bezwiedni czekaliśmy w śnie rannej pory,

Aż brzask, jak inne brzaski, w niebie się uczyni,

By iśc, jak szliśmy zawsze, w dzień razem przez bory

I aby w noc spac razem na liściach w jaskini.

 

Lecz gdym się nocą zbudził, a pomrok był głuchy,

Okiem mętnym powiodłem po iskrzącym niebie

I ujrzałem, że gwiazdy upadły, jak duchy,

Na ziemię, gdzieś za lasem... I zbudziłem ciebie…

 

Drżący cały, szeptałem ci o tajnym dziwie,

Dźwigając cię, by szukac gwiazd za puszcz ostępem.

Lecz tyś patrzyła na mnie, zaspana, leniwie

Wodząc po niebie okiem nieprzytomnem, tepem.

 

I odwróciwszy ciężko głowę, co mnie musła,

Ległaś znów, a gdym wstrząsnął cię, mruczałaś

                                                                       gniewna.

I pierwszy raz uczułem nagle, że powrósła

Wiążą nas, i targnąłem cię jak kawał drewna.

 

Z płaczem wstałaś, pięściami przecierając oczy…

Spojrzałem krzyw na pęta i swą pięśc jak z głazu,

Dotknąłem dłonią pletni, czy się nie roztroczy…

Ścisnąłem garśc, szarpnąłem i pękła od razu…

 

I zlękliśmy się, przestrach w twarzy swej pobladłej

Czytając… Rozejrzeliśmy się z trwogą wkoło…

Z rąk struchlałych powrozy nam do stóp upadły

I długo ciężką ręką tarłem niskie czoło.

 

I podniósłszy konopny sznur, z palcem na ustach

Stąpałem cicho, dzierżąc cię za rekę, niemy

I wiodłem w gęstwę lasu najgłuchszą po chrustach…

A tyś szła pytająca okiem: gdzie idziemy?

 

I w zaroślach zwikłanych, w czarnym, dzikim jarze,

Wygrzebawszy dół w ziemi i żwirze głęboki,

Kajdany zakopaliśmy w nim jak zbrodniarze

I uciekli w ciemności spłoszonymi kroki.

 

Potem, podawszy sobie ręce ziemią czarne,

Rozeszliśmy się… Ległaś sama w sen na trawę,

A ja, jak gdybym deptał zgliszcza kniej pożarne,

Gnałem bez tchu przez bory na mych gwiazd

                                                                       obławę…

 

…Powróciłem po długich dniach z głową zwieszoną,

Czarny, chudy, milczący… z pustymi rękoma.

Obojętnie patrzyłem na twe nagie łono

I pod drzewem jak kłoda ległem nieruchoma.

 

I tyś patrzyła na mnie zdumiona i obca,

Jedząc czerwoną wargą soczyste owoce…

Lecz w noc nie śpiąc dumałaś u skalnego kopca

I ja nie śpiąc minione wspominałem noce.

 

Zeszliśmy się północą, spod oka nawzajem

Patrząc na się, nie plotąc nagich ciał uściskiem.

Rano poszliśmy w leśny jar suchym ruczajem

I błądziliśmy długo czarnym uroczyskiem.

 

I, nie mówiąc nic sobie, szukaliśmy, niemi,

Jednym spojrzeniem, gdzieśmy zakopali pęta?

Lecz nie mogliśmy znaleźc poruszonej ziemi

I żadne z nas już ścieżki w puszczy nie pamięta.

 

Wróciliśmy z wbitymi do ziemi oczyma.

I długo w noc siedzieli z głuchą próżnią w skroniach,

Wsparci o siebie wzajem nagimi plecyma,

Z łokciami na kolanach, płacząc z twarzą w dłoniach.

 

Leopold Staff

 

 

Inne teksty autora

Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff