Ziemia dziewicza

Leopold Staff

 

 

Jako pas szmaragdowy między dwa błękity
Morza i nieb na brzegu ujęty miłośnie,
Stał ogród wiosennymi wezbrany rozkwity.

Bogaty jak pierś morza, które w księżyc rośnie,
Piękny, jako są jeno rzeczy, których nie ma,
Śpiewał wonią i szumem o cudzie i wiośnie.

Fontanny traw rodziła gleba czarnoziema,
Wśród których czarodziejskie, miodowe konicze
Wróżyły jeno szczęście listkami czterema.

Róże tam kwitły pełne jak pieśni słowicze,
Lilie słodkie jak miłość, fiołki jak uśmiechy,
Konwalie jak nadzieje nigdy niezwodnicze.

Źródła tryskały nieba błękitnymi echy,
Odbijając w swej głębi wolne jak śpiew loty
Ptaków, które w powietrzu szaleją z uciechy.

Ranki były rozkoszne tam jako pieszczoty,
Zmierzchy ciche i ufne jako obietnice,
Co wróżą wschód zachodom, kwiatom owoc złoty.

Nocą księżyc całował w wodzie swoje lice,
A gwiazdy zaręczały się z perłami rosy,
Łowiąc w wodach swe siostry, gwiazdy-topielice.

I znów ranek rozplatał swe słoneczne włosy,
Niósł ziemi pozdrowienie w drżącym światła pyle,
Budząc w gniazdach i liściach drzew dziękczynne głosy.

Jak do ust usta, lgnęły do kwiatów motyle,
Z serc ziół spowiedzie miodne wypijały pszczoły
I mdlały w słońcu drzewa w rozkosznej bezsile.

I niewinny, pogodny, szczęsny i wesoły
Kwitł ogród i chwaliło życia cud od wieka
Młode, wolne stworzenie i święte żywioły.

Aż oto, jak cień chmury płynącej z daleka,
W tę zgodę rozśpiewaną i spokój szczęśliwy
Padł rozdźwięk, gdy zbłąkany krok przywiódł człowieka.

Na kwiaty padł bladością jakby dreszcz lękliwy,
Bo się z piersi człowieka wydarło westchnienie,
A z oczu łza i źródeł zmąciła blask żywy.

I nagle śpiewne ptaki zapadły w milczenie
I schyliły się głowy jaskrów i stokrótek,
Jakby im zaciążyło nagle nieb sklepienie.

Gniotąc człowiecze serce, przygniótł wszystko smutek
I nagle słońce czoło przysłoniło chmurą,
Uczuwszy się jak w obcym gdzieś domu podrzutek,

I w krąg stało się zimno, niemo i ponuro,
I pierwszy ból, z ust ludzkich wyrwawszy się skargą,
Zawiał zimnym przymrozkiem nad szczęsną naturą.

I poznał człowiek z lękiem, że ból, który żarł go,
Nieuleczalny wiecznie jest i jest z nim wszędzie.
I płacząc jął się modlić morzu drżącą wargą:

O spokój wyzwolenia po męce w obłędzie...
A morze, wysłuchawszy go, wzięło w głąb fali
I w dal trupa powiozły piany jak łabędzie.

I nagle, jakby wiosna powróciła z dali,
Odżyły lilie, fiołki, konwalie i róże
Radością , w której tysiąc tęcz cudem się pali.

I zaśpiewały źródła i ptaki w lazurze,
I pszczoły, jako ziarna z rąk siewcy lecące,
Jęły knuć słodkie spiski w kwiatów barwnej chmurze.

I motyle jak śliczne kwiaty latające
Zaroiły się wirem ponad ziemią żyzną,
I radość życia święte poślubiła słońce.

Człowiek jest raną życia, śmierć zgojoną blizną.

Inne teksty autora

Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff
Leopold Staff