Od Spleenu do Ideału
Charles Baudelaire (1821-1867) – spadkobierca i zarazem odnowiciel zastanych form i tematów poetyckich – dokonał w historii poezji dzieła dość szczególnego. Nie będąc autorem wierszy składanych w liczne tomiki poetyckie, był twórcą całego systemu idei i spójnej wizji poezji i sztuki w ogóle. „Kwiaty zła” (wydane w 1857 roku; data, która wyznacza zarazem przełom w poezji) to precyzyjnie skonstruowana samowystarczalna księga, w której odnajdują się – zmontowane w pewien obraz filozoficzny świata widzianego i odczuwanego przez poetę – biegunowo rozstawione rzeczywistość i marzenie, poddane tyleż refleksji egzystencjalnej, co czystemu kreacyjnemu działaniu, i zaklęte w marmur parnasistowskiej formy. Gatunkową antytezą tych sterylnych poezji i ważnym ich uzupełnieniem są „Małe poematy prozą” (wydane pośmiertnie w 1869 roku). I to już całe dzieło poetyckie Baudelaire’a. Ale trzeba je czytać jak swoistą biblię, w której odległe w tekście wersety są treściowo bardzo z sobą związane, a ich interpretację wspomaga lektura licznych esejów estetycznych poety. Tylko wówczas poetycki świat Baudelaire’a zafascynuje bogactwem i spoistością tematów.
W tematycznej lekturze poezji Baudelaire’a dwa terminy objawiają się jako kluczowe: Ideał i Piękno. Określają wartości absolutne i wieczne, a ich odwrotność kryje inne typowo baudelairiańskie pojęcie: Spleen. Podczas gdy Ideał i Piękno przynależą do wysokiej sfery aspiracji metafizycznych i estetycznych człowieka, zaś Spleen do sfery niższej, jego trudnego doświadczenia egzystencji – to na styku tych niejako różnych pól grawitacyjnych znajduje się Miłość. Jako obietnica transcendencji – i dowód niespełnienia. Nie wyzbyta zmysłowego wymiaru jest realizacją cielesności czy ziemskości człowieka; a przy tym wyposażona we właściwości niematerialne, ma uwolnić człowieka od jego śmiertelności. Swoiste spotkanie Ciała i Ducha – Miłość – jest doświadczeniem wewnętrznie sprzecznym, które ujawnia spięcie między Ideałem a Spleenem.
Miłość a kobieta
Tę dwuznaczność baudelairiańskiej miłości odwzorowuje poniekąd postrzeganie przez poetę kobiety, pełne ambiwalencji dowodzącej z jednej strony wielkiej fascynacji obrazem kobiety, a z drugiej – jakby pewnej wręcz odrazy (często mówi się o mizoginii Baudelaire’a, teoretyka dandyzmu).
Choć z tymi ostrymi brwiami
Niezbyt anielskie masz lico,
Ja i tak cię, czarownico
O spojrzeniu, które mami,
Wielbię, moja ty narwana,
Moja groźna namiętności!
Jak pełen bogobojności
Kapłan czci swego bałwana.
(Przeł. Józef Waczków)
Nie przypadkowo wiersz będący apostrofą do kobiety-kochanki, którego pierwsze dwie strofy tu przytaczamy, nosi tytuł „Piosenka popołudniowa”. U Baudelaire’a bowiem kobieta jest swego rodzaju żywiołem natury: jest nawet nazwana „pięknym zwierzęciem”. Ta hasłowa definicja prowokuje głęboki konflikt. Jako element natury, kobieta jest zaprzeczeniem idei sztuki – prawomocnego nosiciela Piękna – sztuki, która terminologicznie konotuje sztuczność (jak para francuskich słów art i artificiel). Jednocześnie jest coś prawdziwie poruszającego w harmonijnych, gładkich kształtach kobiecego ciała, coś uwodzącego. Przy czym ten pierwotny powab kobiety wymaga oprawy: przepychu toalet. I jakkolwiek wprawne oko poszukiwacza prawdziwych uroków dostrzeże niezbywalną godność pod szmatami nędzarki – jak w naznaczonej gryzącym sarkazmem parodii madrygału pt. „Do rudej żebraczki” – to jednak ten zaledwie materiał piękna, pozbawiony maski kultury, spotka się ze wzgardą poety:
Zmień łachmany kuse twoje
Na wspaniałe dworskie stroje,
Tren u sukni się mieniącej
Szeleszczący
(...) Najczystszej wody perłami
Mistrza Belleau sonetami
Niech cię sławi rój kochanków
Bez ustanku
(...) Liczyłabyś w twej książęcej
Łożnicy niż lilii więcej
Pocałunków niejednego
Walezego!
(...) – A przecież żebraczym chlebem
Żyjesz, śpiąc pod gołym niebem
(...) Ślesz tajemnie wzrok tęsknoty,
Gdzie groszowe lśnią klejnoty,
Których ci – przebacz! – na drogę
Dać nie mogę.
A więc idź bez ornamentów
Z woni, pereł, diamentów
Oprócz biednej twej nagości, Ma piękności!
(Przeł. Jan Opęchowski)
Cóż tedy poeta chciałby kochać w kobiecie – ją samą czy raczej własne o niej wyobrażenie? Osobę realną czy niedookreśloną bliżej doskonałość, niewyraźny odbłysk Ideału? I czym więc miałażby być owa miłość? Poszukiwaniem? Spełnieniem? A może po prostu melancholią? – jak w wierszu pt. „Wodotrysk”:
Tak dusza twoja, przepalona
Pożarem nagłej namiętności,
Rzuca się, harda i szalona,
W zaczarowane niebios włości.
Potem roztapia się w żałości
I jej strumieniem długo płynie,
Aż z niewidzialnej pochyłości
Ląduje w duszy mej głębinie.
(...) O dźwięcząca wodo, nocy święta,
Drzewa drgające tajnym życiem,
Wasza zaduma niepojęta
Miłości mojej jest odbiciem.
(Przeł. Maria Leśniewska)
Tu ponownie, poprzez ikonę kobiety, temat miłości łączy się z motywem natury. Lecz tym razem następuje interesująca transgresja przestrzeni fizykalnej. Harmonia wykreowanego w tym sugestywnym utworze świata widzialnego odzwierciedla nienazywalną, jakby mistyczną szczęśliwość poziomu ponad-doczesnego, a może i ponad-realnego ludzkiego istnienia. Lecz, w gruncie rzeczy, kobieta, choć tak mocno obecna w doświadczeniu miłości, jest tylko rekwizytem. W każdej z trzech strof cytowanego wiersza od ja lirycznego postać kobiety stopniowo się oddala; jest to więc gra poetycka podmiotu z przedmiotem. Bliskość kobiety – chyba może zbyt ostentacyjna, by była prawdziwa – jest tylko impulsem. Od quasi-idyllicznego obrazka typowej sjesty w scenerii pałacowego patia skąpanego szmerem fontanny (strofa I), przez imaginacyjny obraz jeszcze realnych, to już spirytualno-baśniowych przestworzy i głębin z motywem rzeki smutku (II), poeta dochodzi do eterycznego pejzażu w manierze Watteau, gdzie – ileż wyraźniej! – da się słyszeć łkanie basenów (III): niby rzeczywistość spoza ja, lecz przez ja mocno przefiltrowana. Wrażenie świadomie estetyzowanej melancholii pogłębia refren, który kondycji człowieczej nadaje kosmicznego wymiaru: pojawia się w nim księżyc pod mitologicznym imieniem Febe, który swoim poblaskiem, jak płaczem, nasącza krajobraz.
Miłość a wieczność
Miłość (czy cokolwiek nienazwanego, co uświęcone słowo miałoby oznaczać) jest nade wszystko bronią człowieka przeciw przemijalności jego samego; jest pierwiastkiem boskim (pochodną Ideału i Piękna); jest antidotum na jałowość ludzkiego losu. Po prawdzie, nic więc nowego w tradycji literackiej. Baudelaire, z lubością i z niebywałym mistrzostwem praktykujący formę sonetu, nawiązuje tu do idei platońskich, które na trwałe weszły do poetyckiej mitologii pod piórem Petrarki i jego naśladowców. Istotnie, nawiązania do poetów renesansu są u autora „Kwiatów zła” nierzadkie i doskonale czytelne. Poeta dziedziczy pewien istniejący kod miłosnego dyskursu, ale czyni to, jeśli nie wyraźnie polemicznie, to bez wątpienia z krytycznym dystansem. Przecież daleki jest od idealizowania „miłosnego szału” (miłość Baudelaire’a jest tak mocno obarczona doświadczeniem smutku), jak też nieidealna jest dla niego sama kobieta. Nie adoruje żadnej Laury komplementującymi kobiecy czar błyskotliwymi porównaniami – kobieta u niego zakwita uwodzicielsko, ale zarazem niepokojąco w bukiecie „kwiatów zła”.
Znamienny jest tu bardzo przewrotny poemat pt. „Padlina”. Przewrotność czy wręcz intelektualna perwersja przejawia się tu drwiną z dworskiego rytuału kokietowania dam. To rodzaj rozmowy z nieobecną kochanką, a właściwie tyrada nie pozbawiona subtelnie barokizującego, wpół-teatralnego stylu. Oto piękność kobiety zostaje zastąpiona plugastwem tytułowej padliny, horrorem trupiego rozkładu. Ktoś odgadnie tu odwieczną dialektykę Ciała i Duszy ubraną, czy raczej obnażoną do postaci manierystycznego konceptu. Znów więc dialog z tradycją poetycką. Lecz ileż tu osobliwego Baudelaire’owskiego jadu przeciw ludzkiemu losowi z jego skończonością i jak przejmująca nuta tęsknoty za domeną Absolutu! (Paradoksalnie, „Padlina” jest jednym z tych tekstów, gdzie ujawnia się moralizatorska wena poety). Kobieta jako obiekt admiracji i, być może, uczuć, okazuje się tu jedynie instrumentem Miłości, za sprawą którego ściera się w polu doczesnego Hic et nunc Spleen i Ideał. Baudelaire na pewno Miłości nie sakralizuje, jakkolwiek umieszcza ją w planie wieczności. Po serii zbliżeń makabrycznego obrazu, ironiczny orator tak kończy przemowę:
Tak! Taką będziesz kiedyś, o wdzięków królowo,
Po sakramentach ostatnich,
Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniową,
By gnić wśród kości bratnich.
Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko
Toczył w mogilnej ciemności,
Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską
Mojej zetlałej miłości!
(Przeł. Mieczysław Jastrun)
Tę samą myśl poeta zawarł w sonecie pt. „Śmierć kochanków”, którego patosu nie mąci żadne turpistyczne obrazowanie, przeciwnie – który jest programowo bardzo piękny i wzniosły. Lecz jego poetyka może być myląca. Wiersz ten wyraża nie tyle wiarę w wieczyste trwanie miłosnych uniesień, co raczej pragnienie takiej niezniszczalności uczucia i samego doświadczenia bliskości. Oto kochankowie razem spoczęli na wieki w głębokim grobowcu, a dusze ich są jak wielkie pochodnie, które w ich bliźniaczych umysłach odbijają podwójny płomień – i gdy poczną gasnąć, poślą sobie wzajem długą łunę pożegnania; a wówczas Anioł przybędzie podtrzymać dogasające ognie, by rozjaśniły zblakłe zwierciadła. W iluzorycznej i magicznej czasoprzestrzeni wiersza, kochankowie, choć tak łaknący siebie, pozostają rozdzieleni. A ich miłość jest przez to tak samo idealna, co irrealna; miłość ich, jak i oni sami są tylko zakładnikami wieczności. „Zetlała miłość” będzie więc długo jeszcze dogasać – całą wieczność! Lecz na tym zdaje się wyczerpywać jej sens. Niezniszczalna więc i wieczna, lecz byłaby to cokolwiek miłość-miraż – za którą się wciąż goni i której nigdy się nie dogania...
Wenus o oczach z kamienia
Niemal wszystkie naczelne idee i motywy baudelairiańskiej poezji sumują się w wyjątkowej urody poemacie prozą pt. „Szaleniec i Wenus”. Tu z kolei w sytuacji a-lirycznej, bo z perspektywy obiektywnego narratora (trochę jak w przywołanym sonecie) oglądamy kontrast pomiędzy rozbudzoną do ekstazy naturą a poetą-błaznem, „pozbawionym miłości i przyjaźni”. Radosne poszepty zmysłowego świata i na ich tle dojmujący smutek samotnego artysty. Artysty tak spragnionego Ideału i Piękna, a tak nękanego przez wyniszczającą Nudę ludzkiego losu. Impresjonistycznie kreślona scena rozgrywa się w klasycystycznym parku w upalne letnie popołudnie: ciepło pięknego dnia oraz chłód i niewzruszona, pełna wyniosłości poza marmurowej Wenus; miłe poruszenie żyjącej przyrody i dramat samotności Szaleńca z wyboru... i ta cisza, wciąż cisza i chłód posągu. Skulony u cokołu, nasz bohater podnosi oczy pełne łez ku nieśmiertelnej Bogini. – Lecz nieubłagana Wenus spogląda w dal swoimi oczyma z kamienia.
Baudelaire nie wyrzeka się pięknego mitu miłości wzniosłej; kultywuje go, wzbogaca o własne złudzenia. Typowy romantyk. Lecz dla niego miłość przestaje być tylko pasją, ożywczym nektarem. Ironią i sceptycyzmem zabarwia odwieczny temat poezji. Burzy stereotyp, lecz nie znosi samego pojęcia. Zaprzeczyłby wówczas melancholii, która nie obywa się bez uczucia miłości, choćby samej tylko jego potrzeby.
Bibliografia
— Ch. Baudelaire, Kwiaty zła, red. J. Brzozowski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990.— Fragment poematu prozą Szaleniec i Wenus wg przekładu autora.