Idzie sobie błękitny człowiek —
w rękawiczkach, w czapeczce pociesznej.
Idzie sobie po stopniach schodów
i powiada: - Do domu spieszę.
Oto wszedł już na samą górę,
wszedł na dachu pochyłość stromą —
pnie się, pnie się prosto przed siebie
i powiada: - Spieszę do domu.
W dole został dach i kominy,
a on kawał nieba już przeszedł.
Dokąd, dokąd, biedny człowieku?
A on swoje: - Do domu spieszę.
Już i niebo się rozpłynęło —
wszechświat w ciszy i w mroku tonie,
ledwo widać w oddali Ziemię,
Ziemię mniejszą od ludzkiej dłoni.
- Obłąkańcze, czy jesteś już w domu?
- Gdzie ten dom? Na krawędzi kosmosu?
Kula ziemska do ziarnka zmalała,
już wypatrzeć jej niemal nie sposób.
— Hej, zabłądzisz, zabłądzisz, człowieku!
Hej, doigrasz się tam u góry!
A on dalej się wspina i mruczy:
— Skończcie wreszcie gadać te bzdury!
tłum. Józef Waczków