Żyjesz jeszcze, moja ty staruszko?
I ja żywym. Ślę pozdrowień moc.
Niech nad izbą twą się sączy smużką
Niewymowna światłość zórz pod noc.
Piszą mi, że choć ukrywasz trwogę,
Smutek za mną w duszą ci się wkradł,
Że wychodzisz patrzeć mnie na drogę,
W tym kaftanie noszonym od lat.
I w sinawym zmroku o wieczorze
Ten sam widok nęka cię co dnia:
Jak znienacka mnie w karczemnym sporze
Ktoś pod żebro fińskim nożem dźga.
Rodzicielko, nie niepokój serca.
To zwidzenie natrętne i złe.
Już nie takim straszny przeniewierca,
Żeby umrzeć, nie ujrzawszy cię.
Tak jak dawniej, czułych słów złaknionym
I o jednym nie przestaję śnić,
By przed żalem wciąż nieujarzmionym
W naszym domu niziutkim się skryć.
Wrócę, wrócę gdy kiście ku niebu
Wznosząc sad na wiosnę będzie kwitł.
Tylko, proszę, teraz mnie już nie budź,
Jak przed ośmiu laty, skoro świt.
Nie budź marzeń nie do ocalenia,
Nie rusz tego, czemu pełni brak
Nazbyt wcześnie straty i zmęczenia
Przyszło mi w tym życiu poznać smak.
I modlitwy nie ucz mnie. Zaniechaj.
Co minęło, nie powróci już.
Tyś mi jedna pomoc i pociecha,
Tyś mi blaskiem niewymownych zórz.
Więc zapomnijże o swojej trwodze,
Zdław ten smutek, co w duszę się wkradł.
Nie wystawaj tak często na drodze
W tym kaftanie noszonym od lat.