Literatura

Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach... część trzecia (opowiadanie)

marcinsen

 

5

 Finansowe rozterki spłukane kawą z mlekiem.

 

     Rankiem, opatulony w kilka warstw koców, po raz kolejny przebrnąłem przez wszystkie wczorajsze wydatki. Tak, nie było mowy o pomyłce: nie wydałem wczoraj za dużo kasy. Ja po prostu zgubiłem pięćdziesiąt euro, które jeszcze w Maladze wyciągnąłem z bankomatu. Chciałbym powiedzieć, że się nie przejmowałem, ale trochę jednak zepsuł mi się humor.  Tyle kasy to dwa dni jedzenia i hoteli.

 

     Obudziłem się przed piątą i już nie mogłem zasnąć. Nie wiem, czy to z powodu głośno rozmawiającej za ścianą pary, czy też podziałało tak na mnie nowe miejsce, albo myśl o utracie pieniędzy (to tylko pięćdziesiąt euro!), ale nie byłem w stanie zasnąć po raz drugi. W końcu, po godzinie leżenia, wygrzebałem się z łóżka i starając się iść na palcach, żeby nie dotykać za bardzo lodowatej posadzki, poszedłem wziąć prysznic. Niestety nie było gorącej (ani nawet ciepłej) wody, ochlapałem się więc zimną, żeby choć trochę się odświeżyć. Kiedy wróciłem do pokoju, z nadzieją zerknąłem na chaotyczny stos moich rzeczy, leżących na drugim łóżku i postanowiłem systematycznie przegrzebać wszystkie kieszenie w spodniach, bluzach, kurtce i plecaku. Nadzieje okazały się płonne, jednak nieodwołalnie byłem w plecy o tą pięćdziesiątkę.

 

     Za oknem było jeszcze ciemno, ale wyczuwając nadchodzący dzień, ptaki szczebiotały coraz głośniej. Usłyszałem też samochód, który chyba zbierał śmieci, bo za każdym razem, kiedy cichnął warkot jego silnika, rozlegał się głośny, blaszany hałas. Głosy rozmawiającej wcześniej pary ucichły na dobre, tak jakby obydwoje wyczuli, że porzuciłem już myśl o zaśnięciu. Teraz wreszcie spokojnie mogli odpocząć i wykorzystać do oporu cały czas, jaki przysługiwał im w hotelu, czyli do dwunastej w południe. Ja planowałem zwinąć się trochę wcześniej, ale na razie wziąłem się za książkę.

Laurie Lee przybył właśnie do Zamory i zaprzyjaźnił się z grupką niemieckich muzyków ulicznych.

Zaplanowałem, że około dziewiątej pójdę na kawę i croissanta, a co do obiadu, to powodowany wyrzutami sumienia stwierdziłem, że w ramach oszczędności, zamiast znów pójść do restauracji, zjem gdzieś pizzę za trzy euro, albo coś podobnie taniego. Tak więc najpierw śniadanie, później znalezienie nowego hoteliku (tym razem z ciepłą wodą) i Alhambra. Wczoraj w telewizji zapowiadali jasny i słoneczny dzień, więc wszystko było tak, jak powinno być na urlopie.

 

* * * * * * * * *

 

     Nigdzie nie robią takiej kawy z mlekiem jak w Hiszpanii. Latte, czy capuccino jakie podają w Anglii, nawet się do niej nie umywa. Osobiście nie przepadam za kawą, ale kiedy jestem w Hiszpanii, żłopię ją litrami.

     Po tym jak pożegnałem się z miłą hospitalerą hoteliku, którego nazwy już nie pamiętam (pamiętam, że znajdował się na C/ Lucena) poszedłem na Plaza de la Trinidad, gdzie wypatrzyłem małą kawiarenkę. Zamówiłem tam dwa croissanty z masłem i dżemem, oraz aromatyczną, przepyszną cafe con leche, której na przykład Włosi nie uważają nawet za kawę, przekładając nad nią, swój czarny, gorzki i gęsty napój, który pije się z maleńkich filiżanek.

 

     Na złość prognozie pogody niebo, grożąc deszczem, pozostało stalowo-szare. Przerzedzone grupki wracających do domów po piątkowych imprezach młodych ludzi, pojawiały się z różnych stron, jak ciche i zmięte garście biletów dyskotekowych, które już nie kusiły żadnymi obietnicami: ci którzy mieli coś dostać - dostali, a ci którzy spędzili noc sami, będą musieli czekać na następną szansę, pewnie jeszcze tego samego wieczoru. Pod ciężkimi od owoców gałęziami drzewka pomarańczowego stał kiosk ze świeżym pieczywem, do którego ciągnęła się nieduża kolejka starszych ludzi. Niektórzy z nich przeglądali poranne gazety, a inni rozmawiali o czymś z przejęciem, ale siedziałem za daleko, żeby wiedzieć w czym rzecz. Jedna ze starszych kobiet wyciskała drugiej pryszcza na policzku, nie przejmując się resztą towarzystwa. Z państw europejskich, chyba tylko tutaj, w Hiszpanii ludzie czują się na ulicy, jakby byli w swoim własnym domu.

     Ulice ciągle pozostawały w miarę ciche, ale już wkrótce miały zapełnić się tłumem przechodniów, który wieczorem znowu przekształci się w podekscytowaną ludzką lawę, zalewając gorącymi falami kafejki, bary i otwarte do późnego wieczora sklepy. Wysączyłem ostatni, już zimny łyk kawy, zarzuciłem plecak na ramię i wyszedłem na chłodną, świeżą ulicę.

 

6

 Śniadanie w Albayzin i trochę historii (oraz kłótnia kochanków).

 

     Z kawiarenki, energicznym krokiem ruszyłem do Sacromonte. Do końca nie byłem pewny co zrobić i kiedy wreszcie dotarłem do skrzyżowania dróg za Plaza de St. Anna, z których jedna odbijała w prawo, na Alhambrę, a druga szła prosto, zdaje się na Albayzin, zdecydowałem iść prosto. Następnie zamiast kontynuować marsz pod górę, co jak się później przekonałem, zaprowadziłoby mnie w znajome strony, skręciłem w prawo, gdzie stroma droga, zawiodła mnie do Abadia de Sacromonte, średniowiecznego, zdaje się opuszczonego klasztoru, gdzie podobno w XVI wieku znaleziono kości trzech chrześcijańskich męczenników.

     W trakcie mojego marszu słońce pokazało się tylko na chwilę, żeby po kilkunastu minutach schować się w oparach mgły, którą samo obudziło swoim dotknięciem. Oprócz kilku rowerzystów, ciasno opiętych jaskrawymi i profesjonalnymi rynsztunkami „prawdziwego” wyczynowca, znajdowałem się na drodze prawie całkiem sam. Miejsce nie spodobało mi się za bardzo i co chwila spoglądałem tęsknym wzrokiem na wzgórza po drugiej stronie rzeki, które podziurawione jaskiniami, rozbrzmiewały nawoływaniami i śmiechem. Postanowiłem sobie, że tamtą stronę zachowam na jutro, żeby nie oblecieć wszystkich, fajnych miejsc, jak japoński turysta, w jeden dzień i zawróciłem w stronę miasta, do którego jednak nie doszedłem, ponieważ odbiłem na skrzyżowaniu w prawo, do Albayzin, nad którym wznosi się Sacromonte, z jaskinią, która przez kilka dni była kiedyś moim domem.

Albayzin zaskoczył mnie tłokiem na ulicach. Dzielnica ta jest trochę ukryta i z oddali nie wydaje się, żeby cokolwiek się tutaj działo, kiedy jednak zanurzyłem się w jej uliczki, odkryłem nagle tętniące życiem, sklepikami i ludźmi miejsce. Zagadnięta przeze mnie pani skierowała mnie do sklepu spożywczego (koniec z restauracjami!), gdzie zaopatrzyłem się w słony owczy ser, świeży chleb, avocado i karczochy w puszce.


     Podróżowanie samemu ma swój szczególny urok. Mógłbym tak siedzieć na tej ławce cały dzień, obserwując przechodniów i nie myśląc o tym, że muszę coś zrobić. Pełen brzuch, kilka łyków wina, słońce i bulgocząca fontanna wprowadziły mnie w senny i przyjemny letarg. Przestałem myśleć o pracy, gdzie jutro, w normalnym tygodniu musiałbym spędzić dwanaście godzin, jak również o różowej wysypce, która za cholerę nie chciała ze mnie zejść. Odłożyłem wszystko na przyszły tydzień, gdy znowu wrócę do deszczowej, angielskiej codzienności i wieczornych melancholii. Teraz, dziś, mogłem po prostu być i robić to, na co w danym momencie przyszła mi ochota (w granicach rozsądku oczywiście). Rozejrzałem się dookoła, wypatrując czegoś, co zatrzymałoby mnie na tym placyku dłużej, i kiedy nie wydarzyło się nic szczególnego, żadne niespodziewane spotkanie z zesłanymi przez Wszechświat przyjaciółmi (ani wrogami), pomyślałem, że pewnie za chwilę pozbieram się i wdrapię na wzgórze, które teraz niewidzialne, skryło się za ścianami budynków, gdzie będę mógł wyłożyć się na trawie i leniwie wpatrywać w leżącą w dole Granadę.

 

* * * * * * * * *

 

     Nie udało mi się znaleźć mojej jaskini. Przeszedłem wzgórze wzdłuż i wszerz, ale wszystkie jaskinie po tej stronie Sacromonte wydawały mi się prawie takie same. Wreszcie rozłożyłem plecak na wzniesieniu, które miało najmniej kamieni i gruzu. Słońce zaczęło grzać tak bardzo, że musiałem rozebrać się do spodenek.

     Z miejsca, w którym leżałem rozciągała się szeroka panorama, obejmująca całą Granadę, Alhambrę i bardziej na lewo monumentalne, ośnieżone szczyty Sierra Nevady.

     Postanowiłem odświeżyć sobie trochę historię miasta i zatopiłem się w lekturze przewodnika, od którego co chwila odrywały mnie ochrypłe krzyki kłócącej się pary – starej,  pijanej Hiszpanki i jej marokańskiego partnera, którzy jak się wydawało, zamieszkiwali jaskinię jakieś pięćdziesiąt metrów ode mnie.

 

     Zanim jeszcze zjawili się tutaj Rzymianie, na miejscu Granady leżała mała iberyjska osada, którą najeźdźcy z sąsiedniego półwyspu przechrzcili na Illiberis, ale choć tutejsza ziemia znana była ze swojej żyzności, jej blask przyćmiony był przez ówczesną stolicę prowincji, Cordobę. W VI wieku władzę przejęli tutaj Vizygoci. (Przez chwilę zdawało się, że wrzeszcząca para, w zgodnej nienawiści zdecydowała się pójść gdzieś indziej, ale niestety wkrótce okazało się, że zeszli tylko do jaskini poniżej, gdzie inna Hiszpanka wydawała się pełnić rolę ich mediatorki). Podczas panowania Vizygotów, na południowym zboczu Alhambry rozwinęła się żydowska osada, Garnatha. Żydzi i Chrześcijanie żyli tutaj w takiej wzajemnej niechęci, że  kiedy w 711 roku Muzułmanie najechali tę okolicę, Żydzi stanęli po stronie najeźdźców. Następne kilka wieków było świadkami przechodzenia miasta z rąk do rąk różnych arabskich dynastii, żeby w końcu jako ostatnie z arabskich królestw, po siedmiomiesięcznej bitwie, ulec stupięćdziesięciotysięcznej armii tzw. Królów Katolickich, czyli Ferdynanda i Izabeli. Po kilku wiekach, podczas okupacji przez armię Napoleona, miasto doznało sporych zniszczeń i nawet Alhambra była używana jako koszary. Następnie, w czasie wojny domowej zginęło w Granadzie około siedmiu tysięcy liberałów i republikanów, zamordowanych przez Franco, w tym słynny poeta Fedrico Garcia Lorca, który zginął zastrzelony przez funkcjonariuszy Guardii Civil.

 

     Miałem ochotę jeszcze poczytać, ale zmęczony wściekłymi krzykami kłócących się sąsiadów, postanowiłem znaleźć inne miejsce i położyłem się w końcu pod starym, arabskim murem, który od wieków dzieli Sacromonte na pół. Wkrótce ciepło, szum drzew i miękkość trawy, której skrawek udało mi się niespodziewanie znaleźć, wprowadziły mnie w błogą drzemkę, a ciężki przewodnik wysunąwszy się z rozluźnionych palców, opadł cicho na ziemię.

 


wyśmienity 1 głos
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Jacek
Jacek 13 kwietnia 2009, 10:43
5)

'pomyłce; nie wydałem'- nie lepiej dwukropek?
'W końcu po godzinie leżenia wygrzebałem'- przecinkiem oddziel. okolicznikowe czasu.
'; jednak nieodwołalnie '- wystarczy przecinek
'cichnął'- ????
'już myśl o zaśnięciu '- tu kropka
'i teraz- to wywal i potem już ciągniesz dalej zdanie
' dzień, z temperaturą '- dzień z temperaturą...hmmm...raczej nie z tym spójnikiem i nie w takiej formie. Pokombinuj z tą temperaturą.
'ciepło i radość.'p- zbyt banalnie

**********

'którą na przykład '- której
'ci co mieli coś dostać dostali'- raczej nie 'co' tylko którzy'. Prze dostali np myślnik. Musisz to rozbić i zmienić interpunkcję, bo są błędy w takiej konstrukcji.
'chyba tylko tutaj '- możesz to obstrzelić przecinkami, ale i tak leci ci sens zdania, bo wychodzi na to, że w Europie wszyscy tak robią. Masz problem zatem, bo wtrącenie musisz w interpunkcję wrzucić.
'swoim własnym domu.'- tautologia
'chłodną i świeżą ulicę.'- w tej konwencji, lepiej po przecinku, czyli bez 'i'.


6)

' Z kawiarenki pełnym energii krokiem ruszyłem '- można z przecinkiem, lepiej się czyta. Raczej 'energicznym', bo bardzo niemiecko mi się kojarzy...tak energienreich.
'co jak się później przekonałem'- logika zdanie przez to siada. Przerób całość.
'a czego tajemnicy nie udało mi się rozwikłać '- wywalić lub przerobić.
można patrzeć impresjonistycznie? naciągane. Poza tym bez 'taki'.

*************

'w lewo '- jeśli już, to 'na lewo', ale jakoś to brzydko i tak wygląda w tym opisie.
', którą Rzymianie'- powtórzenie
'najechali tą okolicę'- tę
'siedem'- siedmiu
Ostatnie zdanie jest strasznie naciągane. zobacz, Narracja jest, od samego początku, realistyczna. Narrator nie jest wszystkowiedzącym, trzecioosobowym snobem. Widzi tyle, ile inni. A tu nagle widzi cały swój proces zasypiania? Do przemyślenia.


Do poprawienie błędy. Myślę, że puścimy. Nawet te historyczne wstawki, już nie są aż tak straszne, ale uważaj an nie, bo balansujesz na krawędzi.

Pozdrawiam
marcinsen
marcinsen 13 kwietnia 2009, 23:06
Cześć Jaca.
Dzięki za czas jaki włożyłeś w mój tekst. Muszę kiedyś postawić ci za to piwo, albo dwa:))
Poprawiłem wszystko, co zasygnalizowałeś oprócz:

- ('swoim własnym domu.'- tautologia) - tautologia nie zawsze jest błędem i można jej używać dla podkreślenia czegoś. Tutaj podkreślałem ideę domu i jak bardzo Hiszpanie czują się na ulicy jak u siebie. Nie widzę tutaj błędu.

- ('co jak się później przekonałem'- logika zdanie przez to siada.) -
"Następnie zamiast kontynuować marsz pod górę, co jak się później przekonałem, zaprowadziłoby mnie w znajome strony, skręciłem w prawo, gdzie stroma droga, zawiodła mnie do Abadia de Sacromonte"
Mogłem kontynuować marsz pod górę i to zaprowadziłoby mnie w znajome strony, ale ponieważ skręciłem w prawo, doszedłem do Abadia i dopiero później przekonałem się gdzie prowadziła droga pod górę.
Nie widzę tutaj błędu. Mogłbyś to jakoś rozwinąć?

-(Ostatnie zdanie jest strasznie naciągane. zobacz, Narracja jest, od samego początku, realistyczna. Narrator nie jest wszystkowiedzącym, trzecioosobowym snobem. Widzi tyle, ile inni. A tu nagle widzi cały swój proces zasypiania? Do przemyślenia.)

Zrobiłem to celowo, żeby wprowadzić trochę poetyckiej atmosfery. Podoba mi sie ten fragment i jeśli nie razi cię za bardzo, to bym go zostawił.

Fragment o kolorowych studentach i "impresjoniźmie" usunąłem całkowicie. Od samego początku coś mi w tym nie pasowało. Dzięki jeszcze raz.
ataraksja
ataraksja 14 kwietnia 2009, 11:14
Naprawdę, zazdroszczę Ci konstruktywnie tej wędrówki po miejscach, o których ja tylko mogę śnić :)
Widziałam Hiszpanię tylko raz, w okolicach Barcelony i Montserrat, wystarczyło, bym zapadła na nieuleczalną chorobę - marzenie, by powędrować, jak bohaterowie powieści Jana Potockiego "Rękopis znaleziony w Saragossie" albo Pielgrzym z powieści Cohelo... właśnie piechotą, przyglądając się bez pośpiechu niezwykłej urodzie tego zakątka Europy i poddając rytmowi życia mijanych miejsc.
Muszę wrócić do pierwszych odcinków, bo umknęło mi bardzo dużo (z racji kilkudniowej nieobecności), i byłoby mi żal, tak, jak tej niepowtarzalnej kawy hiszpańskiej :)
Czyżby w Hiszpanii "latte" było pisane z trzecim "t" dla podkreślenia wyjątkowości smaku i aromatu? ;)
marcinsen
marcinsen 14 kwietnia 2009, 15:21
Cześć Ataraksja.
Mówisz, że trzecie ttt mi się wkradło do latte?:)

Jeśli lubisz wędrować i zakochałaś się w Hiszpanii polecam ci Camino de Santiago. 790 km, miesiąc chodzenia, poznawania ludzi, ogladania wspaniałych miejsc. Tutaj jest moja relacja z tej podróży: garsc-drobnych.blogspot.com/2009/03/okruchy-camino…
, a tu zdjęcia: garsc-drobnych.blogspot.com/2009/04/zdjecia-z-cami…

Pozdrawiam.
ataraksja
ataraksja 14 kwietnia 2009, 15:37
Właśnie o Santiago (de Compostella) jest "Pielgrzym" Coelho... właśnie ta książka dodatkowo zaostrzyła mój apetyt na wspomnianą wędrówkę. Niezła trasa ;) - podałeś liczbę km, więc chyba rozejrzę się za mocnymi trampkami i butami do wędrówki po kamienistych drogach.
marcinsen
marcinsen 14 kwietnia 2009, 17:00
To właśnie dzięki "Pielgrzymowi" zdecydowałem się na tę wyprawę:). Leżałem w łóżku, czytając książkę i kiedy skończyłem, w środku nocy, obudziłem moją połowicę i powiedziałem, że wpadłem na pomysł przejścia całej Hiszpanii na nogach. Żona tak się obraziła za moje durne pomysły, że nie odzywała się do mnie chyba przez tydzień:) Teraz jednak mówi, że to był najlepszy pomysł, jaki miałem w życiu.
Trampki wystarczą, nie trzeba żadnych gortexów.

Przepraszam za offtopicowanie.
ataraksja
ataraksja 14 kwietnia 2009, 20:33
Przebaczą nam, przynajmniej wiem, że nie tylko na mnie spadła ta zaraza :)
przysłano: 12 kwietnia 2009 (historia)

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca