Literatura

kometa (opowiadanie)

piotr binkowski

 

Chłopiec odsunął gałązkę. Palcem wskazał bratu mały, świecący punkt na niebie. Obaj mieli równo przycięte, jasne, proste włosy. 

- Mamo, mamo! Kometa! – krzyknął któryś z nich cicho, jakby wcale nie chciał jej zbudzić.

- Nie teraz, synku. Widzisz, że mamusia odpoczywa. Widziałam przecież ostatnią.

 

Zamilkli. Ich rozkładająca się na leżaku matka nawet nie podniosła głowy. Jeszcze tylko mruknęła coś sennie, jeszcze coś sobie w związku z tym pomyślała. Potem zobojętniała zupełnie. Kilka metrów dalej stał grill, na którym prażyły się świeże kawałki mięsa. Pęcherzyki tłuszczu pękały raz po raz. Niemal gotowe, ale konstrukcja gwarantowała, że będą takie jeszcze długo. Slogan firmy, która je sprzedawała, również mówił o przyszłości. W hamaku huśtał się wujek. Zdążył jeszcze rzucić prosty żart nawiązujący do poprzednich zdań. 

 

Jego słowa dotarły do chłopców, ale nie zareagowali. Kometa świeciła już bliżej. Odbijała się w oczach i rosła z każdą chwilą. Patrzyli. Kilka kilometrów nad ziemią nagle spłaszczyła się i rozlała na niebie wokół nich. Kiedy poczuli jej ciężar na skórze, zmniejszyła się. Z powrotem była punktem. Znikła.

 

Odprowadzili ją wzrokiem. Któryś z nich sztucznie niskim głosem wydawał teraz rozkazy:

- Wyłączyć osłonę! Tym razem mieliśmy szczęście.

Drugi uśmiechnął się.

- Musimy teraz zachować czujność.

 

Pomarańczowy odcień nieba wypełniał gorące powietrze w porze sjesty. Na mięsie topił się tłuszcz. Matka leniwie wcierała w siebie kremy z filtrami i kremy nawilżające. Tata leżał na kocu w cieniu drzew i od jakiegoś czasu drzemał. Wujek uśmiechnął się, słysząc słowa chłopców. W takich warunkach tylko im chciało się jeszcze cokolwiek robić. Wujek kołysał się na lekkim wietrze, przesuwając opuszczoną dłoń między źdźbłami traw w tę i z powrotem. Mogłaby udawać statek zwiadowczy unoszący się nad powierzchnią obcej planety. Tylko tam byłoby ciemniej. Na niebie unosiłyby się dwa wielkie księżyce. 

 

- Nie da się ich nie zauważyć, bo są naprawdę duże. I poruszają się. Jakieś nowe wieści? 

- Notatka o śmierci Marka Sweina. Miał sześćdziesiąt trzy lata. Dla wszystkich to był szok. Po prostu położył się do łóżka i już nie obudził. Szczególnie dotknęło to jego żonę Marię, siostrę Petera. Pozostawił po sobie piątkę dzieci, Krzysztofa, Cliffa i Tracey, którzy mają już swoje rodziny oraz Monikę i Alison, które mieszkały wciąż w domu, a także piątkę wnuków. Miał również brata i trzy siostry. Notatki o śmierci  Edwarda Greena i jego żony Susan, Roberta Todda i innych są już w przygotowaniu. Z każdej strony napływają informację o kolejnych ofiarach.

- Czy Mark Swein był ważny?

- Nie. Był pierwszy.

 

Zbliżyła się pora posiłku. Chłopcy wybrali kawałki w kształcie wysp. Cierpliwie odkrajali wystające brzegi, sprowadzając kształt mięsa do prostych figur. Jedli po cichu. Wyobrażali sobie oddzielne wizje katastrof dotykających niewielki ląd ze strony oceanu lub powietrza. Kiedy przeżuwali, szumiało im w uszach. Wszystkie urządzenia pracowały bez zarzutu, wypełniając gorące powietrze cichym pomrukiem. Dźwięki spłaszczały się i rozciągały. Czas sunął od punktu do punktu. Nikt nic nie mówił. Prawie nikt się nie poruszył. 

 

Dopiero, gdy toster z hukiem wyrzucił z siebie kromki, ojciec podskoczył we śnie i zsunął się do innej pozycji. Poczuł bezwładność. Od czasu do czasu podwijały mu się powieki. Obserwował wtedy mgliste punkty na niebie i uspokajał się.

 

- Mark Swein mógłby być drobnym przestępcą. Mógł nie zakładać rodziny. Jego historia zaczęłaby się od trupa w bagażniku. Ukradłby starego forda i zwiał za ostatnie skrzyżowanie rodzinnego miasta. W czasie postoju, odkryłby ciało i walizkę z mnóstwem pieniędzy. Zrozumiałby wtedy, że nigdy nie dostanie drugiej takiej szansy i pojechałby dalej i zaczął porządne życie w innym miejscu. Nie wiedziałby tylko, jak pozbyć się trupa. Najpierw wozi go ze sobą, ale wszędzie pojawiają się ludzie. Potem po prostu nie otwiera bagażnika. Wreszcie wpada na pomysł i sprzedaje samochód za typową cenę. Z trupem. Z walizką. Ze sporą ilością pieniędzy. 

 

Jeszcze zanim skończyli jeść, matka przesunęła się obok nich jak zjawa. Potem zniknęła gdzieś na chwilę. Wujek otworzył oczy i rozejrzał się, ale nie zszedł z hamaka. Niebo zrobiło się trochę ciemniejsze i nabrało różowego odcienia. Nad horyzontem wisiały dwa  wielkie księżyce. Wystarczyło wyciągnąć rękę, żeby ich dotknąć.

 

- Ściemnia się – zauważyła matka, więc chłopcy skończyli jeść. Niebo szarzało. Wujek wstał z hamaka i zbudził ojca. 

 

Odległe słońce na krótką chwilę przestało odbijać się od powierzchni satelitów. Zrobiło się całkiem ciemno. Punkty na niebie wyostrzyły się i zmalały. Wiatr rozciągnął cienie. Schowali się w środku, żeby najbliższą godzinę spędzić na wspólnej, małej powierzchni. Zamknęli wejście. Mocno zaciśnięty zamek oddzielił ich od przestrzeni na najbliższą godzinę. Chłopcy leżeli z zamkniętymi oczami, przypominając sobie wysokie trawy poruszane silnym wiatrem na ciemnej, wilgotnej, zimnej planecie. Wujek rozmawiał z matką. Kotka miała ruję i przywierała do wszystkich przedmiotów w pomieszczeniu.

 

- Nie lubię ludzi, którzy, słuchając muzyki, wystukują w powietrzu palcem rytm. Patrzą na mnie albo zamykają oczy i szturchają tym palcem powietrze przede mną, pytając czasami, czy czuję to samo. Nie, nie czuję.

 

Zwiadowczy statek, szybki i cichy, okrążał bazę wroga. Dowódcy szukali słabych punktów. Ojciec krzątał się po kuchni. 

 

- Na ostatnim spotkaniu poszło mi fatalnie. Przyjechałam niewyspana. Byłam naprawdę zmęczona. Czułam to tak, jakbym w jednej chwili zestarzała się o kilka lat. Jakbym nagle zdała sobie z tego sprawę. Przytłoczyło mnie to.

 

Kotka cicho mruczała. Statek był prawie niewidoczny. Jego położenie mogło zdradzić jedynie lekkie kołysanie traw. Zdawali sobie sprawę z tego, że muszą pozostawać w ruchu. Muszą zachowywać się naturalnie. Ruch statku naśladował wiatr. Maszyny non stop obliczały algorytm mający mylić wrogie czujniki.

 

- Nie można tak przecież. To właśnie różnice dodają smaku.

- Masz zupełną rację. Różnice są ważne. Zgadzam się. Ale jakoś dałam radę. Tylko trochę się zmęczyłam. 

- Współczuję, ja też czuję się ostatnio dziwnie. Może to starość. Prawie żadnych emocji. Zwrot w przeszłość. 

- Nie podchodź do tego tak.

- Mam wrażenie, że w połowie życia zacząłem się wracać. Rozpamiętywać. Zero nowych błędów, wiesz? Jakaś tam droga i tyle. 

- Wystarczy zacisnąć się w garść.

 

Na wrogiego pilota trafili przypadkiem. Wyłonił się na zielonkawym ekranie monitora. Z lewej strony i dalsze udawanie, że się nie widzą, musiało być już grą. W ciągu najbliższych minut mogło się wydarzyć wszystko.

 

- Albo odciąć do siebie dopływ. Może to jest wyjście. Czasami mam takie wrażenie...

 

Kiedy wyszli na zewnątrz, każdy powrócił do swojej poprzedniej pozycji. Wujek zajął hamak. Ojciec wrzucił mięso na rozżarzoną płytę. Od razu zaczęło skwierczeć. Matka przez chwilę przyglądała się dzieciom. Przeniosły modele statków i planet. Przez chwilę patrzyły na matkę. Potem wróciły do zabawy. 

 

- Gdyby Mark zdążył znudzić się pieniędzmi, mógłby kupić roboty. Mnóstwo robotów i potem przejąć władzę na jakiejś małej wyspie. Oczywiście armię organizowałby potajemnie. Na przykład pod wyspą, w swojej podwodnej siedzibie gromadziłby całą ofensywę i licznych naukowców.

- Snułby plany o podbiciu świata. 

- Nie, mierzyłby wyżej. Nie bałby się przecież zaryzykować. Przestrzeń, królu! Przestrzeń. Oto, co mogłoby nastąpić. Zostałby politykiem. Miałby charyzmę. Ludzie mogliby mu zaufać. 

- Po co mu zaufanie, skoro miałby pieniądze i armię robotów?

- Żeby zwodzić i odwracać uwagę. 

- Czy piloci już wrócili? Co z raportem?

- W przygotowaniu. Wiemy, że misja się powiodła. Szczegóły nadejdą wkrótce.

- Dobrze.

 

Rozłożyła się na leżaku. Powietrze sprawiało wrażenie przesyconego jakimś czerwonym pyłem. Wujek mruczał jeszcze do siebie:

 

- Jakby wszystko mówiło mi, że to nie ma sensu. Niech się pan nie przejmuje. I tak pan umrze. Najpierw zrobi się zimno, a potem nie będzie siły, żeby wziąć następny oddech.

 

Ojciec przyglądał się przez chwilę mięsu, potem wrócił na koc. 

 

- Królu, gazeta pyta, jak wygląda twój dzień. 

- Przekaż im, że wstaję. Podnoszę się. Najpierw stopy dotykają podłogi, coś strzyka w karku, potem staram się podejmować dobre decyzje. A teraz pozwól, że wrócimy do sprawy Marka Sweina. 

- Właśnie, co z nim?

- Jego badacze przeszukiwaliby przestrzeń w poszukiwaniu właściwej planety.

- Którą mógłby podbić.

- Miałby wreszcie spokój.

- Nie od razu. 

 

Wcierając krem w skórę, matka zastanawiała się, co mogło się teraz śnić ojcu. 

 

- Zrobiłby wszystko, żeby nikt nie zauważył jego zniknięcia. Ale coś poszłoby źle. 

- Zawsze jest coś takiego. 

- Wkrótce szukałaby go policja i jej wszyscy szpiedzy.  

- I konkurencja.

- Słusznie.

 

Wysokie drzewa kołysały się na tle rozgrzanych księżyców. Wiatr osłabł. Urządzenia pomiarowe i maszyny utrzymywały swój rytm. Powietrze drżało od ciepła. 

 

- Ale miałby armię robotów. 

- Tak, i wyższą technologię po swojej stronie oraz nowe surowce, charakterystyczne wyłącznie dla wybranej przez siebie planety.

- Przewaga wystarczyłaby na odparcie ataków.

- Na krótką metę tak.

 

Matka włączyła stojący przy leżaku wiatrak. Wypuścił chłodne powietrze, zdmuchując trochę piasku z oparcia. Położyła się. Smarowała kremem brzuch. Robiła dłońmi koła na dekolcie. 

 

- Jest już raport. Mimo nieoczekiwanych trudności, piloci spisali się na medal. Nasz plan zaczyna działać.

 

Smarowała ramiona. Masowała szyję i kark.

 

- Po nerwowym wstępie zaatakowali pierwsi, chwilę później zrobiłby to wróg. 

- Mieli szczęście.

- Mieli szczęście i byli odważni. Choć ryzykowali wiele. 

- Co było dalej?  

 

Czuła rozlewające się po ciele ciepło. Pierwsze promienie, po nocy spędzonej w pomieszczeniu, były dla niej najważniejsze. Początek jej przyjemności. Zmiana temperatury, sycąca fala ciepła, wywołująca gęsią skórkę i natychmiastowe ciepło po niej.

 

- Udało im się unieszkodliwić problem po cichu, ale w chwili, kiedy gasło w nim życie, w oddali na radarze pojawiły się trzy statki z prawej strony.

- Po drugiej rozciągały się mury miasta.

- Tak. Zostali odcięci. Nie mieli wyboru.

- Musieli dolecieć do najbliższej bramy i przebić się przez środek, wykorzystując zaskoczenie.

- Zrobili to. 

- Wydostali się po drugiej stronie, zdobywając po drodze cenne informacje, ale też alarmując wroga. 

 

Mięśnie jej twarzy zaczęły się rozluźniać. Opadały bezwładnie na leżak. Wypełniały się ciepłem. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że zamyka je jeszcze raz. Widziała ciepło, które ją otacza. Myślała o swoim ciele. Jej ciało zaczęło się rozluźniać.

 

- Nie prowadzimy już otwartej wojny, królu.

- To nieuniknione. Raporty o ofiarach i tak ich zaniepokoiły. 

 

Moja szyja rozluźnia się, myślała. Z każdym wdechem nabieram ciepła i zatrzymuję je w sobie.

 

- Co wydarzyło się dalej?

- Swein skontaktował się z przywódcami kilkudziesięciu najpotężniejszych organizacji przestępczych oraz bojówek wolnościowych i wyznaniowych. Przystali na jego propozycję. Każdy z nich przeniósł swoją rodzinę, swoich naukowców i ich rodziny oraz   przyjaciół, pozostawiając na poprzedniej planecie armię, która miałaby wystarczające środki i możliwości, żeby przeciwstawić się oficjalnej części społeczeństwa.

- Równowaga.

- Zorganizowałby system obronny nowego miejsca na wiele sposobów. 

 

Każdy wydech uspokaja mnie i rozluźnia moje mięśnie.

 

- Mark Swein umiejętnie unikałby zagrożenia ze stroni ludzi i przestrzeni. Zaplanowanych spisków i przypadkowych zagrożeń.

- Jak komety.

- Kupiłby sobie w ten sposób to, czego brakowało mu najbardziej. Spokój. Otoczony ludźmi o identycznych pragnieniach, zmęczonymi rodzinami, matkami, braćmi, mógł nie obawiać się już niczego.

 

Powietrze dociera do płuc, rozgrzewając po drodze gardło, krtań i szyję. Falami rozlewa się po moich ramionach i klatce piersiowej.   

 

- Nie musiał nic robić. Nie potrzebował władzy, więc jej nie pragnął. Zresztą w każdej chwili mógł walczyć o nią na ziemi, tak jak robił to do tej pory.

 

Spokojnie, powoli, to uczucie odprężenia i ciężkości przenosi się na mój brzuch i plecy. Wypełnia całe ciało. Czuję głębokie odprężenie.

 

- Dotyczyło to wszystkich, którzy zamieszkali w nowym miejscu. 

 

Wyobrażam sobie zegar odliczający powoli od dziesięciu do zera. 

 

- I z czasem sytuacja na poprzedniej planecie stała się czystą rozrywką. 

 

Jest mi bardzo przyjemnie. Z każdym oddechem rozluźniam się jeszcze bardziej. Wyobrażam sobie, że czuję się, jakby było mi jeszcze przyjemniej. Widzę drzwi. Otwieram je. Wizualizuję korytarz.

 

- Jak szachy czy go. W zależności od tego, na ile gracz chciał się zaangażować. Tak naprawdę nie miało to znaczenia. 

 

Moja prawa dłoń jest ciężka i bezwładna. Całkowicie rozluźniona. Wypełnia się ciepłem z ramion, przedramion i nadgarstków aż po palce. 

 

- Nie miało go nic poza upływem czasu. Dlatego czas stracił dla nich wartość.

 

Wzdłuż korytarza znajduje się dziesięć par drzwi. Każde mają na sobie numer. Drzwi po lewej to dwadzieścia, po prawej dziewiętnaście. Idę dalej.

 

- Wszyscy żyli w błogiej beztrosce. Na nic już nie czekali. Skupiali się na odczuwaniu przyjemności. Rozmawiali ze sobą i spotykali się w różnych okolicznościach, ale proporcje się odwróciły.

 

Drzwi z zerem to drzwi windy. Pięter jest dziesięć. Jadę w dół.

 

- Najczęściej urządzali sobie sjesty na świeżym powietrzu. Czasami wystarczyło im rozmyślanie o upływie czasu i braku obowiązków.

 

Mijam kolejne piętra.

 

- Powiedzmy, że Mark Swein umarł we śnie. Przeżył w takich warunkach trzydzieści lat i umarł. Zdążył założyć rodzinę, mieć kilkoro dzieci. Jego śmierć zaskakuje wszystkich. Ale dopiero kolejne przypadki wywołują prawdziwy niepokój.  

 

Wujek spał. Ojciec wyobrażał sobie, jak to jest umrzeć. Nagle stać się czymś martwym. Leżeć na plecach. Ręce mieć przy ciele. Głowę prosto. Zamknąć oczy i nic nie widzieć. Uspokoić oddech. Opanować drżenie dłoni. Poczekać, aż pot wsiąknie w skórę. Oddalić pomruki maszyn i urządzeń pomiarowych. Zapuścić się w cień. Leżeć i swobodnie umierać. Tolerować przeskoki obrazu. Zakłócenia. Chodzące po ciele małe, czarne pająki.


dobry 3 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Johannes Tussilago
Johannes Tussilago 21 lutego 2010, 23:02
Noooo, klimat, który bardzo mi odpowiada. Ale muszę jeszcze raz na spokojnie przeczytać. Kilka uwag poniżej:

"Miał 63 lata" - liczebniki w opowiadaniach generalnie słownie (z kilkoma wyjątkami, np. daty).
"Zwiadowczy statek, szybki i cichy okrążał bazę wroga" - przecinek po 'cichy'
"Jego położenie mógł zdradzić jedynie lekkie kołysanie traw" - 'mogło'
"Matka przez chwilę przyglądała się dzieciom. Dzieci przeniosły modele statków i planet" - 'dzieci' można pominąć i zacząć drugie zdanie od 'przeniosły'
"Po nerwowym wstępie zaatakowali pierwsi, na ułamek chwili później zrobiłby to wróg" - z ułamkiem chwili coś nie gra; przemyśl to zdanie
"Pierwsze promienie po nocy spędzonej w pomieszczeniu były dla niej najważniejsze" - przecinki po 'promienie' i 'pomieszczeniu'
"Moja szyja rozluźnia się. Z każdym wdechem nabieram ciepła i zatrzymuję je w sobie" - zaczynasz pisać w pierwszej osobie. Może warto ten moment oddzielić jakoś wyraźniej (np. kursywą)? Czyżbym już to kiedyś komuś pisała? :D

"Mam wrażenie, że połowie życia zacząłem się wracać. Rozpamiętywać. Zero nowych błędów, wiesz? Jakaś tam droga i tyle" - świetny fragment, do zapamiętania. "w" brakuje
piotr binkowski
piotr binkowski 22 lutego 2010, 09:04
dziękuję, poprawione.

kursywa byłaby zbyt wyraźna, rozwiązałem to inaczej.
przysłano: 19 lutego 2010 (historia)

Inne teksty autora

randka
piotr binkowski
wydech
piotr binkowski
interpunkcja
piotr binkowski
wdech
piotr binkowski
bhp&abs
piotr binkowski
ok
piotr binkowski
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca