Gość

sick

Pierwsze krople uderzyły o spaloną słońcem ziemię, wzbijając małe fontanny kurzu. Potem rozpadało się na dobre. W szybko zapadającym zmierzchu wszystko tonęło w strugach deszczu. Powietrze napełniał zapach burzy, która mruczała coraz głośniej gdzieś w oddali. Przyjemny szum osiadł grubą warstwą na dachu. Zerwał się wiatr i snuł się sennie po polach od czasu do czasu wpadając przez niedomkniętą okiennicę. Rozwiewał jasne włosy dwóch małych dziewczynek wpatrzonych w mrok. Siedziały przy oknie i przez szparę w okiennicy spoglądały, jak deszcz spływając po strzesze ich chatki, kapie wielkimi kroplami na ziemie. Co jakiś czas następował błysk oświetlający upiornie jasną poświatą wszystko wokoło. W tym blasku, wszystko wydawało się inne, obce. Znajome płotki i krzaki przybierały straszne kształty. Potem następował grzmot. Z rykiem wdzierał się w wielkie oczy dziewczynek napełniając je strachem i jeszcze pogłębiając ich ciekawość.

- Odejdźcie od tego okna - zawołała kobieta z kąta chaty zestawiając ogromny żeleźniak z blachy i mieszając w nim wielką warzechą. Miała ogorzałą od słońca twarz i radosny uśmiech wypisany na białych, zdrowych zębach. Otarła pot z czoła i dołożyła do pieca. W chacie było przyjemnie ciepło i panował senny półmrok zasilany jedynie światłem z pieca.

- Ale, mamo! - zaprotestowała starsza z dziewczynek.

- Słuchajcie matki - zakończył średniego wieku mężczyzna głosem dość stanowczym, ale jednak sympatycznym. W dłoni migał mu nóż ostrzący kolejne kołki do grabi.

Dziewczynki tęsknie, ostatni raz spojrzały za okno. Nagle wrzasnęły przeraźliwie. A potem wystraszone pobiegły za piec. Ojciec podniósł głowę znad swej roboty.

- Co za cholera, znowu? - powiedział poirytowanym głosem.

- Tam był jakiś pan - powiedziała starsza z dziewczynek.

- Oczy mu świeciły - dodała niepewnie druga.

Rozległo się ciężkie pukanie do drzwi. Dziewczynki pisnęły cicho i schowały się za piec na swoje posłanie ze słomy. Ojciec zaprzestał strugania, matka zatrzymała na chwile warzechę. Przez chwilę słuchali. Pukanie powtórzyło się. Deszcz jakby przycichł, potęgując jeszcze konsternację i strach.

- Jaka cholera? - powiedział wreszcie ojciec, powstając i sięgając po długą pałkę. Podszedł niespiesznie do drzwi i zapytał.

- Czego tam?

- Otwórzcie dobrodzieju, święty obowiązek przyjąć wędrowca w taką noc.

- Ja wiem co święte, i nie otworze.

- Sczeznąć przyjdzie w tą paskudą noc, mnie starcowi, jak kości schorowanych nie ogrzeje. Proszę, otwórzcie dobrodzieju.

Ojca chwyciło za sumienie i po chwili zasuwa przesunęła się z chrzęstem i drzwi stanęły otworem. Błyskawica oświetliła przybysza. Był wielki, lekko przytłoczony do ziemi wiekiem. Na głowie miał przemoczony kapelusz, na sobie stary kożuch i proste płócienne spodnie. Ale w jego oczach czaiło się coś dziwnego, coś tajemniczego.

- Dziękuje. - powiedział krótko o wszedł do środka.

Ojciec zatrzasnął drzwi cały czas trzymając w dłoni pałkę. Starzec ukłonił się lekko i z godnością pani domu. Ta wzdrygnęła się lekko na to powitanie, ale podstawiła mały stołek obok pieca i rzekła:

- Spocznijcie dziadku.

- Dziękuje - odrzekł i usadowił się ciężko na stołku, zdjął z głowy kapelusz. Nie miał ani jednego włosa na głowie - paskudna pogoda - powiedział, a zobaczywszy wlepione w siebie oczy domowników rzekł:

- Odłóżcie dobrodzieju tęgo drąga, ja rozumiem ostrożność w dzisiejszych czasach, ale co ja stary mogę wam złego uczynić? Ja tylko schronienia przed deszczem szukam.

- Bóg jeden wie, jakiego diabła za pazuchą macie - powiedział Ojciec, ale odłożył pałkę pod ścianę.

Starzec uśmiechnął się lekko.

- Nawet jak tam jaki był to go deszcz wymoczył. Okrutniem zmarzł. - zatarł dłonie dla rozgrzewki i zrzucił z siebie kożuch. Pod spodem miał jakąś czarną koszulę niezwykły strój jak na wędrowca.

- A cóż wy, dziadku po nocach na gościńcu robicie?

- Do wnuczki mi spieszno, bo ponoć niedomaga, a ja się na ziołach znam, a i maść zrobić umiem, jak trzeba.

- Wyście znachor?

- A tak to ludzie gadają. Ja ino wiem, co na co pomaga.

Starzec wydobył zza pazuchy niewielką fajkę i małego woreczka wydobywszy tytoń nabił ją. Ociec czujnie przyglądał się jak bierze z podłogi słomkę i wetknąwszy ją w piec, wyciąga i zapala. Kółeczka dymu pofrunęły w powietrze wyginając się dziwacznie. Starzec rzekł zaglądając w ciemny kąt za piecem:

- A wyłaźcie gołąbeczki, niechże wam się przyjże.

Dwie zaciekawione dziewczynki wychyliły się niepewnie z mroku i uśmiechnęły się ciekawie. Potem trochę zachęcane przez matkę wyszły na środek izby.

- Pięknie dzierlatki. Istne skarby, podobne trochę do mojej wnuczki. To was sikorki wypatrzyły moje stare oczy w okienku? Przepraszam, że wystraszyłem waćpanny.

Dziewczynki zachichotały nieprzyzwyczajone, by ktoś je przepraszał. Ojciec uśmiechnął się dumnie pod nosem.

- A powiedzże dziadku co tam w świecie słychać? Ty światowiec, a my ciemny lud - zagaił ojciec wracając do strugania kołków.

- Ech! Ja światowiec - uśmiechnął się dziadek.

- Opowiedzcież nam jaką historię - powiedziała nagle starsza dziewczynka.

Starzec uśmiechnął się tajemniczo.

- Ich dziadek zawsze im bajki gadał, to teraz jak kogo starego widzą, to ino by chciały historii słuchać - wytłumaczył ojciec i sprawdziwszy ostrość kołka sięgnął po kolejny klocek.

- Młode jeszcze szczeniaki, świata chcą poznać. A o czym ja wam mam opowiedzieć?

- O czymś strasznym - powiedziała bez zastanowienia starsza z dziewczynek, a jej oczy powiększyły się.

- Ino by się bać chciały, latorośle. Niech będzie. Tylko sobie przypomnieć muszę.

Zaciągnął się głęboko. Dziewczynki usiadły tam gdzie stały i zaczęły słuchać.

Wypuścił dym nosem. Gęsta chmura rozniosła się po całej chacie zatapiając ją w słodko-gryzącym aromacie i tajemniczej mgle. Usadowił się wygodniej wystawiając plecy do pieca i zaczął:

- W taką noc jak dzisiaj, gdy deszcz leje jakby kto wiadrem nabierał, i gdy za chmurami księżyc w pełni. Licho nie śpi. Ino się czai jakby tu takie gołąbeczki upolować. Kiedym był młody, sam takie widziałem. Myśliwym swego czasu byłem, i po lasach za zwierzem biegałem. Wszystkie kryjówki ich znałem i nigdym z pustymi ręcami do domu nie wrócił. Z łuku całkiem wybornie szyłem, a strzały sam sobie robiłem, to i w każdą sercem wkładał i niosła daleko i prosto. Ale ciężkie czasy nastały wtedy. Gadziny w lasach coraz mniej, wilków się namnożyło za to i owce napadały i dusiły. Czasem też ludzika jakiego ucapiły i w las zaciągnęły. Całymi dniami łaziłem po lasach i nic spotkać nie mogłem. A i naganiałem się z tymi wilkami, czasem i całą noc na drzewie spędziłem. I dopiero położywszy kilka sztuk piekielnych, by inne zżarły psubratów odchodziły. A upolować się nic nie dało. Nawet króliczych śladów, a o sarnie ni wspomnieć. Wszystkie knieje przemierzyłem, tylko na Kamienne Wzgórze nigdy nie polazłem, bo tam ponoć licho siedziało. Tak baby we wsi gadały. A kłamać czemu, by miały? Tam ponoć wilki się spotykały i tam dzieci porwane szarpały, że te się darły w niebogłosy. Tak, że wokoło było słychać wszystko i głośno. To było przeklęte miejsce. Ale jak głód człowieka przycisnął, to i z czartem zatańczyć, byle ino brzuch mieć pełny. Zakradłem się tam pewnego dnia. Nogi się mnie gięły jakoby z wierzbowych witek zrobione. A palce mdlały, że i łuk ledwo utrzymać. Zmierzchało, gdym na szczyt docierał. I tam, że, dopiero uwidział dziwy.

Starzec, ponownie przypalił fajkę, bo zgasła mu po drodze.

- I co tam dziadek widział?

- Już moje dzieci, już mówię. Deszcz zaczął wtedy padać, taki jaki i dzisiaj. Wielki i zadziorny. Przemokłem do nitki. Alem przynajmniej miał zasłonę, bo szum wkoło to i mnie jaka gałązka nie zdradzi. A nie wiem co by się działo jakbym się dał im zdybać. Tam, na szczycie, wśród kamieni, ponure zgromadzenie zastałem. Nie wilki, ale i nie ludzi. To były czarty. Na czarno ubrane, łyse jako kolana i oczy im świeciły. Trzynaście ich było. Diabelska liczba. Zdradliwa. Postacie w płaszcze otulone. I oczami świdrującymi błyskawice rzucali. Lśniły jakby latarnie. A i śpiewali zwodniczo w jakimś obczym języku. Ja takiego nigdy nie słyszałem.

Wędrowiec spojrzał w stronę okiennicy, gdzie deszcz powoli zaczynał lżyć i nie z taką mocą o ziemię walił.

Westchnął i zaciągnął się głęboko.

- I co dalej?

- Już, kochani. Wtedym się podkradł bliżej i zobaczyłem jednego chłopa z wioski. Ale nie z nimi stojącego, ale pośrodku rozciągniętego na ziemi i z członkami uwiązanymi. Gadali, że go gdzieś wilki rozdarli, bo ino po nim kapelusz obgryziony znaleźli. Widać to nie była prawda. Miotał się wściekle i przekleństwa nie dla waszych uszu rzucał. Ale ruszyć się nie mógł. Wtedy jeden z czarnych o najbardziej oczach do diabła podobnych podszedł do niego i nóż wyciągnął. Piękne to było ostrze. Krzywe trochę i lśniące, a i ostre okrutnie. Biedaka przeciął na brzuchu lekko. Tak by ino krwawił, i tak go pozostawił. Potem podniósł nóż do góry i coś powiedział. Nie wiem co to było, ale do tej pory jak sobie to wspomnę, to mi na głowie dęba włosy wstają.

Ojciec spojrzał na starca i jego łysinę, potem uśmiechnął się lekko i wrócił do roboty.

- Wtedy z nieba potwór spadł straszny. Jak nietoperz wielki wyglądał. Na biedaku z brzuchem rozciętym usiadł i co żywo zaczął się nim pożywiać. A zęby miał wielkie, i smród od niego bił, żem się mało nie porzygał. Rwał wielkie mięsa kawały i połykał pośpiesznie, mrucząc przy tym okrutnie. A ci w czarnych ubraniach pokłony mu wielkie bić zaczęli. Coś przy tym gadali, a oczami okrutnie świecili. Potem bestia poderwała się do lotu resztę nieszczęśnika w szponach unosząc. Odleciała, a tym znów oczy pogasły. Tylko temu z nożem jeszcze świeciły. I powiedział do tych innych:"Idźcie na gościńce i dzieci i mężczyzn i kobiety tu sprowadzajcie, jako strawę dla naszego pana, usypiajcie ich ino, aby świeże byli". A potem dał im coś do garści. Oni się zaczęli rozchodzić, to ja musiałem uciekać. Nie wiedzieli mnie, bo krucho by ze mną było. Nikomu o tym, co widziałem nie mówiłem, bo jeszcze za wariata by obwołali i może jeszcze wypędzili. Więc się strzeżcie skowronki i uważajcie, bo i do was może przyjść taki wędrowiec, co mu się oczy okrutnie świecą.

Odetchnął i wydłubawszy resztki z fajki wetknął ją za pazuchę. Całą izba była pogrążona we śnie. Ojciec usnął z nożem w ręku. Matka nad żeleźniakiem z kaszą. Dziewczynki uśpione leżały pośrodku izby.

Starzec wstał, rozprostował kości, jego oczy zalśniły...

sick
sick
Opowiadanie · 4 listopada 2000
anonim
  • anonim
    zieloneciele
    szczerze przyznam ze z trudem dobrnelam do konca.narracja nudnawa,a stylizacja jezykowa uzyta w tym tekscie troszke zniecheca.jakby miejscami naciagana.
    " radosny uśmiech wypisany na białych, zdrowych zębach. "-to groteskowo wyszlo.no pomysl sobie.usmiech WYPISANY na zebach;)
    " W taką noc jak dzisiaj, gdy deszcz leje jakby kto wiadrem nabierał, i gdy za chmurami księżyc w pełni. Licho nie śpi."-to dalabym razem.bo teraz pierwsze zdanie sens gubi.
    samo zakonczenie wparowadza element niepokoju.taki nawet maly dreszczyk.gdyby popracowac nad caloscia,zmusic utwor do wiekszej jakby wartkosci-mogloby dobrze byc.

    · Zgłoś · 17 lat
Usunięto 1 komentarz