Drugi raz cz.4

Remigiusz Koczy

„Będę dla ciebie promieniem światła w nocy. Otworzę twoje oczy i od teraz będziesz widział więcej”– to zdanie wypowiedziane przez Głos kołatało się po mojej głowie od niemal tygodnia. Zastanawiałem się, czy miało mi przynieść szczęście, czy też przekleństwo. Siedziałem na szpitalnym korytarzu i patrzyłem, jak moja żona albo raczej ktoś, kto się za nią podawał, rozmawia z kimś, kto podaje się za ordynatora oddziału, na którym spędziłem ostatnie dni. Co rusz jakby zerkali w moją stronę, rozmawiając na tyle cicho, bym nic nie mógł słyszeć. Nie byłem pewien, czy naprawdę patrzą w moją stronę. W ich oczodołach nie było białek i źrenic, ale mroczna czeluść, która przerażała mnie, odkąd pierwszy raz ją zobaczyłem u pochylającego się nade mną lekarza, a potem u niej... mojej i nie mojej Natalii. Nie potrafiłem się oswoić z tym widokiem. Chociaż głos był taki, jaki dobrze znałem, ta twarz...
W dłoniach miętoliłem pasek leżącej u nóg torby. Wszystkie rzeczy, które w niej miałem, należa­ły do mnie. Ta kobieta powinna więc być moją Natalią. Miała ten sam wygląd, głos i klucze do na­szego domu. Mówiła nawet rzeczy, o których mogła wiedzieć tylko moja żona. Tylko ten straszny brak oczu! Unikałem patrzenia jej prosto w twarz – kiedyś tak piękną, kochaną, najmilszą pod słoń­cem. Unikałem nie tylko jej. Każda twarz, na którą od tygodnia spojrzałem, była dokładnie taka sama: straszyła pustką po wyłupionych oczach!
Był jeden wyjątek. Pielęgniarka. Stała przy mnie, kiedy wybudziłem się ze śpiączki i była nor­malna. Jej oczy patrzyły pięknie i przyjaźnie, a właśnie tego potrzebowałem. Był jednak jeden pro­blem. Widziałem ją tej nocy pierwszy i ostatni raz. Dowiedziałem się, że po dyżurze miała kilka dni wolnego, a później jakieś szkolenie. Dlatego nie była w pracy. Siostra Estera. Takie trochę nie nasze imię: Estera. Rzadkie. Postanowiłem, że ją odnajdę i dowiem się, dlaczego jest taka, jakimi powinni być wszyscy. Z drugiej strony obawiałem się, czy jest tego świadoma. Musiałem ją odnaleźć i porozmawiać. Z innymi ludźmi bałem się zamienić choć jedno słowo. Nawet z tą Natalią. Tamta, którą znałem... zaginęła. Nie wiem, jak to się stało, ale taka była prawda. Chciałem ją odnaleźć, odzyskać, ale najpierw koniecznie powinienem rozmawiać z siostrą Esterą.
– Chodź, kochanie, możemy już iść do domu. – Ta Natalia wyrwała mnie z zamyślenia. Wstałem z opuszczoną głową i wzrok skierowałem pod nogi. Wolałem nie patrzeć na nikogo. Próbowała zabrać mi torbę, ale odmówiłem, wyszarpując z jej dłoni pasek.
– Pan doktor powiedział, że niedługo wszystko minie. – Pogłaskała mnie po ramieniu, a ja mia­łem ochotę powiedzieć, żeby się odczepiła. Skąd on mógł wiedzieć, co mi jest tak naprawdę. Prze­cież nie może nic widzieć. Ta Natalia także. Dobrali się i poszeptali między sobą coś porozumie­wawczego. Musiałem uważać. Stanowczo. Kto wie, o co tu w tym wszystkim chodzi? A jeśli ktoś wie, powinienem go jak najszybciej znaleźć, zadać pytania i żądać odpowiedzi. Na razie byłem zmuszony biernie poddać się potokowi zdarzeń. W tym czasie powinienem nabrać sił i zareagować, kiedy tylko nadejdzie ku temu właściwy moment.
Doszliśmy do drzwi windy. Kiedy kabina nadjechała, weszliśmy do środka. Naprzeciw mnie stał spacerowy, dziecięcy wózek. Podniesiona buda zasłaniała dziecko, ale dobiegające zza niej odgłosy wskazywało, że dopiero uczyło się mówić. Pozazdrościłem. Nie dziecka, ale dziecku. To był piękny wiek. Żadnych zmartwień. Dawali jeść i kazali się bawić. Teraz chciałbym się zamienić, usiąść w tym kolorowym wózeczku i beztrosko pokwilić. Może moje życie potoczyłoby się inaczej. Może nie musiałbym przechodzić tych zmartwychwstańczych tortur.
Zobaczyłem małą rączkę z pluszakiem. Potem osłupiałem. W jednej chwili oblał mnie pot. Fala gorąca, a potem dreszcz. Nogi ugięły się pode mną i machinalnie oparłem się na Natalii.
– Wszystko w porządku? Źle się czujesz? – spytała półgłosem.
– Nic mi nie jest – szepnąłem. – Zaraz przejdzie. Trochę słabo, ale zaraz przejdzie.
Zasłonięty dotąd maluch wyjrzał zza zasłony i pierwsze spojrzenie padło na mnie. Uśmiechnięta buzia miała jasne, piękne, duże i prawdziwe oczy. Błyskawicznie sprawdziłem, co z matką. Była jak wszyscy dookoła. Dziecko, jakby policzywszy współpasażerów w kabinie, wyciągnęło drobną rączkę z pręgowanym kotkiem wprost do mnie. Sugestia w moim umyśle była ogromna. Miałem niesamowite wrażenie, że ten zwykły, dziecięcy gest oznacza jakieś ważne poselstwo. Poselstwo dla mnie...

Remigiusz Koczy
Remigiusz Koczy
Opowiadanie · 2 października 2010
anonim