W krzakach opodal czteropiętrowego bloku mieszkalnego coś szeleściło. Nadciągał słotny, październikowy wieczór któregoś tam kolejnego roku ery kosmicznej w peryferyjnym układzie solarnym na niewielkiej, gęsto zaludnionej planecie gdzie cywilizacja humanoidów poczynała właśnie pożerać własny ogon; na podniszczonym kontynencie, w kraiku o bohaterskiej i burzliwej przeszłości, w mieście o przydługiej i skomplikowanej nazwie, bezliku zimnych kościołów, gdzie ludzie wciąż wierzyli w jedynego nieogarnionego Stwórcę, który wszystko wie i wszystko musi ocalić. Na jednym z pudełkowatych osiedli tego miasta niedaleko czteropiętrowego, szarego, zroszonego wilgocią bloku, w ciemnych, odartych już z liści krzakach, coś wyraźnie szeleściło.
Stałem pod krótkim daszkiem klatki schodowej przeżuwając mokre powietrze i wpatrywałem się w granatowiejące atramentowo skupisko patykowatych zarośli. Po dłuższej chwili wyłonił się z nich popielaty jegomość ze smętnie zwisającym rzemykiem jaskrawoczerwonej smyczy, podszedł do mnie zrezygnowanym krokiem i cicho, lekko chropawym barytonem, rzekł: - Ramon mi zginął.
Było to wypowiedziane tak żałośliwym, cierpiętniczym tonem, że przypomniały mi się wszystkie najsmutniejsze wiersze Bolesława Leśmiana, cała ta udręka pięknych i kwietnosłownych strof. I aż wzdrygnąłem się w sobie. Popatrzyłem na bezradnie sflaczałą sylwetkę nieznajomego a bliskiego mi naraz mężczyzny, na jego opuszczone ramiona, wątłą, skurczoną w grymasie smętku twarz i zapytałem najostrożniej jak umiałem:
- A kto to jest Ramon?
Nieznajomy zerknął na mnie z lekkim oburzeniem, zaskoczony, jakby, trochę i zdezorientowany, poruszył prawą ręką, w której trzymał smycz i ściągnął w siebie, jeszcze mocniej, skurczoną twarz.
- Mój jamnik.
Od strony torfowisk dobiegł przeciągły wizg i po atramentowym nieboskłonie przetoczył się grzmot. Objąłem wzrokiem wyleniały, jesienny trawnik, błyszczącą wilgocią osiedlową uliczkę i wcisnąłem dłonie głębiej w kieszenie starej, watowanej kurtki.
- Fatalnie - powiedziałem.
- Taa – nieznajomek błędnym, trochę niewidzącym wzrokiem spoglądał w przestrzeń. - Ale nie mógł poleźć daleko. Musi gdzieś tu być.
Wielka zimna kropla pacnęła mnie w sam środek czoła wzbudzając ontologiczny dreszcz. Dotknąłem opuszkiem palca wskazującego prawej dłoni chłodnego, metalowego kółka w kieszeni, na którym nanizanych miałem pięć kluczy od mieszkania, od mojego królestwa czterech ścian i przydymionego sufitu.
- Często mu się to zdarza?
Nieznajomy ponownie rzucił na mnie odrobinę oburzone, ale już przychylniejsze spojrzenie i ożywił się niespodzianie. Rozciągnął wątłą twarz i energicznie potrząsnął jaskrawoczerwonym rzemieniem.
- Czasami! Czasami ucieka. Ale potem wraca.
Przywiodłem pod oczy obraz mojego psa, złotawego kundla imieniem Ryży, przyjaciela szczeniackich eskapad do zamiejskiego lasu i portowych dzielnic, który regularnie gdzieś przepadał. Szukaliśmy go całą rodziną – milczący ojciec rozpoczynał pochód krocząc twardo ze zmarszczonym czołem i błyskawicowym wejrzeniem, za nim dreptała miękko matka w bucikach na płaskim obcasie, nawołując, raz po raz, zagubionego zwierzaka; z tyłu podskakiwałem ja mrużąc krótkowzroczne oczy i mój starszy brat, zakolami buszując po okolicznych, co wyższych, trawach gdzie szansa istniała realna, iż ukrywa się tam zguba. Nigdy nie dane nam było dociec gdzie znikał Ryży. Po dwóch - trzech dobach wracał. Umorusany niemiłosiernie, oblepiony błotem, głodny i ze śmiejącą się mordą acz z dostrzegalnym poczuciem winy w brązowych ślepiach wracał do domu, w mgnieniu oka opróżniał metalową miskę z kaszą i mięsem, i sposobił się na swoim kocykowym posłaniu do długiego, krzepkiego snu. Potem wszystko wracało do ustalonego rytmu.
- Psy tak mają.
- Tak, panie! – nieznajomek rozejrzał się neurastenicznym ruchem na wszystkie strony. - Ale ile to nerwów!
Znowu skurczył swoją wątłą twarz w grymasie niewypowiedzianego smętku i odszedł kilka kroków w stronę przychlapanego trawnika.
- Znajdzie się. Na pewno się znajdzie! - pchnąłem ciężkie drzwi klatki schodowej zanurzając się w betonowym, ciepłym mroku.