Późny i stateczny wieczór. Spokój za oknem neonowych odprysków. Świetlówki wygaszono, ktoś próbował podpalić śmietnik; w piwnicach coraz to więcej gryzoni - wysypano trutkę.
Stanąłem w kuchni w rozkroku i zapaliłem gazowy płomyk na kuchence. Zapełgał powołany do skocznej wirowatości otaczając palnik niebieskim gorącem. Postawiłem czajnik i usiadłem na taborecie. Patrzyłem przez okno. Wtem moje podwójne szyby kuchenno-pokojowe coś zaciemniło. Hm?
Spojrzałem uważnie, wychylając głowę z kuchni. Rozsunąłem szerzej żaluzje. Na balustradzie werandy zawisł mały, czarny stwór. Jego mysze ślepia prześwidrowały mnie na wskroś. Wyglądał jak wykopaliskowy archeopteryks z okresu jurajskiego. Zupełnie nie skojarzyłem go z moim starym znajomym, który nie przylatywał do mnie od tak dawna, z Nietoperzem Karolem; dopiero w momencie uchylenia szklanych drzwi werandy zorientowałem się, że to on. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, rozbrzmiało mi pod czaszką podwójnym echem:
— Ahoj! To ja, twój latający druh, Karol!
Drgnąłem zaskoczony. Znowu ta okropna telepatia. Uchyliłem szerzej oszklone drzwi. Zatrzepotał czarnymi skrzydłami i już był wewnątrz. Wisiał u drewnianej powały. Pod obrzeżem mojej chłodnej czaszki ponownie rozległ się jego zdwojony szept:
— Lecę z plaży. Prawie nie ma już ciem. Głodnym.
Zrobił małą pauzę w przekazie; chyba zdawał sobie sprawę, że znajduję się w lekkim szoku. Odwykłem już od rozmawiania w ten niecodzienny sposób. Przestąpiłem z nogi na nogę i przełknąłem ślinę. Kontynuował:
— W.Boros dał mi twój nowy adres. Czemu przeprowadziłeś się nic mi nie wspominając? Zupełnie zapomniałeś o moim istnieniu. Jest mi niezmiernie przykro. Onegdaj trzy razy przylatywałem na twój dawny betonowy balkon. Jednego wieczoru tak przeraziłem twoją matkę, że prawie zasłabła. Chciałem już zrezygnować z odwiedzania ciebie. Lecz przecież darzę cię wielką sympatią. Czy życzysz sobie oglądać mnie jeszcze?
— I owszem! - odchrząknąłem.
Rozmasowałem kark bo mi zdrętwiał od unoszenia głowy ku Nietoperzowi Karolowi i na moment przeniosłem wzrok ku świetlistej panoramie miasta. Trzeba przyznać, że z mojej werandy widok miałem przeimponujący. Kamienica posadowiona była na wzgórzu, wzgórzu najwyższym w okolicy, Niepartowskim. W niecce betonowe ramiona rozkładało technolo-giczne miasto, zatęchła kraina mojego dzieciństwa.
— To dobrze — telepatycznie nadał Karol. — To bardzo dobrze.
Odetchnąłem głębiej, aż przed oczyma poczęły skakać kolorowe kręgi i przeciągnąłem się milusińsko. Na parę chwil rozleniwiłem się i rozpłynąłem. Było mnie trochę po tej stronie i po najdziwniejszej, nieodgadnionej odrobinę. Coraz wyższe, z roku na rok, topole i brzozy, ich wyśpiewujące rzewne kantyleny gałęzie, witki, niewitki, przewitki, wprowadziły mnie w nastrój uporczywego zafrasowania. Od kwadratowego sumienia mego odkleiła się jakaś żaba i poczęła mnie ssać. Odkleiła się świdromyśl.
Gdzieś na horyzoncie błysnęło ostre, białe światło. W chwilę potem w oddali rozległ się pisk opon i czyjś przeraźliwy krzyk. Opuściłem głowę i spostrzegłem zaschniętą kupkę synogarlicy na moim parapecie. „Trza ochędorzyć werandkę” - pomyślałem.
Nietoperz w tej samej chwili szarpnął się gwałtownie, odrywając od powały, pisnął przenikliwie i odłopotał w noc. Zatrzasnąłem oszklone odrzwia, ucinając panoramę metropolii jednym, zdecydowanym ruchem. Szyby w kuchni jęknęły. Zaświstał czajnik.