Moje młode lata z hulaszczą złą sławą,
Sam was nakarmiłem tą zatrutą strawą.
Nie wiem, czy mój koniec jest bliski czy daleki,
Modre kiedyś oczy już wyblakły na wieki.
Mrok i zgroza, żal i podłość. Gdzieżeś ty, radości?
Czy to pole, czy szynkownia? Nie widać w ciemności.
Sięgam wprzód i po omacku wyczuwam palcami:
Gnamy... konie... sanie ...śnieg... przez las przejeżdżamy.
"Pędź, furmanie, na całego! Nie jesteś mięczakiem!
I nie szkoda wytrząść duszę na bezdrożu takim".
A woźnica wkółko ględzi: "Źle się, panie, dzieje,
Kiedy konie podczas sanny zgrzeją się w zawieję".
"Tyś, woźnico, widzę, tchórz! Niedobrze się składa!"
Łapię bat i nuże nim bić po końskich zadach.
Tnę, a konie, jak zadymka, śnieg roznoszą w locie.
Nagle wstrząs... i prosto z sani ląduję w sumiocie.
Wstaję, patrzę się: ki diabeł zamiast trojki w głuszy...
Na szpitalnej pryczy leżę w bandażach po uszy.
Zamiast koni cwałujących wyboistą dróżką,
Mokrą szmatą zamaszyście tłukę twarde łóżko.
Na zegara twarzy w wąsy się skręciły strzałki,
Pochyliły się nade mną senne pielęgniarki.
Pochyliły się i szepczą: "W pogoni za sławą
Ty sam siebie nakarmiłeś tą zatrutą strawą.
My nie wiemy, czy twój koniec bliski, czy daleki
Twoje modre oczy w knajpach wymokły na wieki".
przekład Z. Dmitroca