Wstałem o piątej. Był tam, gdzie go zostawiłem
wczorajszego wieczoru: nowy, pachnący świat.
Łodygi nabite sokami jak strzelby.
Z każdym oddechem utleniały się w głowie
dwa świeże sny o tobie jak dwa sekrety alkowy.
Zostało trochę popiołu tam, gdzie wczoraj widziałem
grupkę tubylców przed blokiem, na plastikowych krzesłach,
w cieniu pojedynczego drzewa, przy grillu.
Ponura karykatura obozu pod gołym niebem
Szoszonów, Tarahumarów, Ajnów lub Tuaregów.
Zew jest zapewne ten sam. Czyją karykaturą
jestem ja? Nie chodzę między ludźmi w płonącej odzieży,
występuję dość często, jak pospolita roślina,
moje znaczenie jest wyolbrzymione, dotknij mnie
i sprawdź.