szykuję się od czterech godzin
do obrazu i nie jadę rady,
daję dary,
sijefes pieprzony,
syndrom chronicznego zmącznienia bochenka głowy,
zwapnienie widzę, mózgu smoła,
myśli pierze, łałach, kręcę się w kółko jak niedorozwój po domu,
siadam, wstaję,
biorę pędzel, odkładam, dłubię w jakimś słoiku, potem oku,
gesso z plastiku, nie potrafię
zobaczyć
całości w czasie, gruntuję pudełko po piccy w międzyprzestrzeni,
widzę, blokada, tylko strzępy kolorów, interwały,
łeb mi opada,
ten ciężar w czole,
czym właśnie jest ten ciężar banyje, zsuwam się po ścianie,
śmieszne, myślę, kolejna fotokopia artysty z obowiązkowym problemem ze sobą,
z jednej strony głodne kompensacji ja żywi się pysznym
samowyobrażeniem och, niezrozumianego ach, cierpiętnika,
z drugiej
czuję się jak schematyczny niedojeb,
chcę zarabiać papę,
chcę śmigać organizką, pach pach,
agencja, kontakty, systematyczną pracką i dyplomacką przez parę
lat, plus obrotność, obrr,
się dojdzie
do pięciu tysi mięsięcznie, co póki co jest moim sensownym minimum,
minimum indyka, co myśli
o niedzieli,
a w piątek mu przepisali eseseri
i ty i ja i on i ona i my i wy
kolejne kopie z obowiązkowym problemem ze sobą...