Czas się zbierać – pomyślała. Za oknem na ciemnozielonych jeszcze pagórkach rozkładały się mgły. Po horyzont ociekająca rosą zieleń i ani żywego ducha. Jedynie przy lewej framudze rysowała się w oddali linia lasu. Dniało. Domek był ciasny. Składał się w istocie z jednej podłużnej izby, którą optycznie zwężały jeszcze stojące przy ścianie szafy. Na przeciw nich było jedyne w domku okno. To samo, w które spoglądała. Obok niego drzwi na zewnątrz. Zastanawiała się, jak ktokolwiek mógł się tu zmieścić poza nią. A przecież przez domek przetoczyło się sporo istnień. Właśnie – przypomniała sobie. Trupy. Ile ich będzie? Sześć? Dwa w pawlaczach i cztery w szafach, to chyba tak. Sześć. Jak do tego doszło? Arek, pamiętam oberwał od kogoś, kto akurat miał nóż. Tak niefortunnie... Co za głupia śmierć. Dobrze – zreflektowała się. Pomyślę o tym później. Będę miała mnóstwo czasu. Są poćwiartowane. Trzeba je tylko wynieść i zakopać. I to raczej szybko, bo zaczynają śmierdzieć. Bardzo słabo, ale właśnie dlatego trzeba działać szybko. Może nikt nie zauważy. Ale nie zmieszczą mi się naraz do torebki, a tak łazić z nimi tam i z powrotem... Pół dnia zejdzie. Kurczę, nawet jeden się nie zmieści... A gdyby tak wykorzystać tą pomarańczowo-granatową w kratę? Spojrzała na wieszak z torebkami. Rozejrzała się po pokoju. Dzień zdążył przyjść. Słońce bezczelnie zaglądało jej w oczy. Uff – odetchnęła z prawdziwą ulgą. Nie ma trupów. Co za idiotyczny sen.
Zawlekła zmasakrowane nocą poćwiartowanych trupów ciało do kuchni. Maciek już nie spał.
- Synuś, ty nie uwierzysz, co mi się śniło... Trupy.
- Mhm... - wymarudził przegryzając kanapkę.
- Sześc trupów, wyobrażasz sobie?
- Może jakiś horror wczoraj oglądałaś? - chłopak przełknął kęs i mógł wziąć mniej organoleptyczny udział w rozmowie.
- No coś ty?! Jaki horror? Pracowałam do 3.00.
- Aha. To nie wiem – skonstatował tonem znawcy, który akurat tego szczegółu nie zgłębiał, bo nie uważał go za istotny. – Lecę – rzucił razem z talerzem.
Znikąd pocieszenia. Wzdrygnęła się jeszcze zamykając za nim drzwi i postanowiła nie sprawdzać w senniku znaczenia trupów w szafie. Idiotyzm – zganiła się za sam pomysł. Zasiadła do pracy. Mogłabym w ogóle nie spać, a i tak bym nie przerobiła tego wszystkiego – pomyślała. Pani Kucińska – spojrzała na dokumenty wyjęte jeszcze około 3.00 z teczki i zaczęła czytać. Brzmiało to mniej więcej tak: „mmmmmhhmm dział spadku mmmmhhhmm służebność mieszkania mmmmhm bez spłat. No dobrze – pomyślała, włączając komputer. Zabierzmy się do roboty.
Minęło dwadzieścia minut zanim oderwała wzrok od dokumentów i edytora tekstu. Spojrzała tępo czy też raczej cielęco, by nie powiedzieć: jak krowa - za okno Miała nieobecny wzrok. Za mało ostatnimi czasy spała. A może jednak sprawdzić w senniku? Bo skąd te trupy? Ikonka przeglądarki internetowej patrzyła na nią uwodzicielskim „o”. Rozwalasz tą paszczę, jak... – żachnęła się i z przesadnym impetem nacisnęła obrazek. Jakby chciała wyżyć się na ikonce za przegraną walką z irracjonalnością. Trup – ktoś umrze, nieszczęście; śmierdzące – będziesz miała problemy. Świetnie. Głupie myśli na bok – rozkazała, po czym otworzyła okienko edytora. Skończyła papiery pani Kucińskiej. Otworzyła następną teczkę. A może Maćkowi się coś stanie? – pomyślała zupełnie bez sensu. - On taki nieuważny przecież. A jeśli go auto potrąci? Tak wyleciał dzisiaj... Wiecznie się śpieszy. Spojrzała na zegarek. Była dwunasta. O żesz! - krzyknęła do pustych ścian i wróciła do dokumentów. Na jakieś dwadzieścia minut.
Około szesnastej stała przed nią otwarta ta sama teczka. Ona natomiast była już pewna, że Maciek nie wraca, dlatego że ktoś go poćwiartował (ewentualnie przejechał). Kiedy już ustaliła dokładne ornamenty szafy, w której przetrzymywano zwłoki syna, poziom alkoholu we krwi kierowcy, który go przejechał i brak profesjonalizmu policjantów (bo jeszcze do niej nie zadzwonili!), wyjęła telefon. Jakiś pretekst... – myślała gorączkowo, wsłuchując się w sygnał oczekiwania. Okazał się zbędny. Syn nie odbierał telefonu. Ma 20 lat, znajomych, dziewczynę...nigdy nie wraca zaraz po zajęciach do domu – uspokajała się, paląc papierosa. Wykonała 15 telefonów. Żadnego nie odebrał. Spojrzała na teczkę i na terminy. Wróciła do komputera. Musi to dzisiaj skończyć. Akurat minie tyle czasu, że wróci.
Nigdy nie lubiła tej jego lafiryndy Kasi. Głupie toto, jak but. Dlaczego miałaby do niej dzwonić? Jaki powód byłby racjonalny? - Przecież to ja tu jestem starsza! Nie muszę się tłumaczyć – dodała sobie otuchy.
– Halo? Dzień dobry.
– Dzień dobry, Kasiu. Powiedz, jest tam może obok ciebie Maciek?
– Nie. Nie widzieliśmy się dzisiaj.
– A nie wiesz, gdzie może być? Coś nie odbiera telefonu...
– Pojęcia nie mam, przykro mi. Nie mogę pomóc.
Świetnie - pomyślała rozłączając się. Przejrzała listę kontaktów... To nie ma sensu. Nie będzie przecież dzwonić do wszystkich jego kolegów, bo coś jej się przyśniło! Postanowiła posprzątać. W tych pawlaczach to już sama nie wie, co trzyma. Znalazła stare ubrania i buty, spakowała w worki na śmieci. Wyszła z nimi na dwór.
– Dobry! – sąsiad Gaduła Dowcipas palił pod klatką papierosa. Dobrze, że tym razem nie w windzie – skomentowała w myślach.
– Dzień dobry.
– Pani sąsiadka to kogoś poćwiartowała, że tak czarne worki nosi? – sąsiad zaśmiał się ze swojego dowcipu, a ją przeszedł dreszcz. Zaczęła się zastanawiać, czy na pewno te trupy tylko jej się śniły... ale jedno jest pewne. Odpowiedzieć trzeba:
– Też się pana żarty trzymają! Maćka pan może gdzieś nie widział?
– Co pani?! On nie z tych ławkowych spod „Żanetki”. Jak nie w domu, to na pewno i nie na osiedlu. Panicz! A pani coś marnie wygląda. Sypia pani w ogóle? W oknie się ciągle świeci u was...
– Dziękuję, w porządku. – Wydusiła z sobie oschle i szybko podreptała w kierunku śmietnika. Co za impertynent! Swojego życia nie ma, to w cudze okna zagląda! Że też nic mu nie powiedziała... Przy śmietniku była już spokojniejsza. Że co? Że zachowuje się, jak wścibska stara baba miała mu powiedzieć? Za stary jest na to, by go wychować. Wróciwszy do domu, spojrzała w lustro. Gbur-nie gbur, rację miał. Wyglądała, jak te nieszczęsne trupy ze snu. Oczy podkrążone, twarz sucha-bladosina. Nie malowała się dzisiaj, bo pracowała w domu i nie planowała żadnego wyjścia. Nie spała ostatnio za wiele. Koszmar jakiś-westchnęła. W poszukiwaniu lekarstwa na swoje zaniedbanie, zadzwoniła po raz setny do syna. Abonent czasowo niedostępny. Prosimy spróbować później. Spojrzała na zegarek – była 21.00. Późno. Miała kilka wyjść: 1.dzwonić po kolegach, 2. upić się, 3. kupić środki uspokajające. Postanowiła pobiegać, a potem wykonać pozostałe w kolejności od najmniej głupiej rzeczy poczynając (a nuż wróci w trakcie).
Przebrała się w dres i włączyła mp 3-kę. Dawniej biegała z telefonem, ale od kiedy dostała urządzenie mniejsze, bardziej poręczne i w którym zmieści się więcej muzyki, zapomniała, że w ogóle telefon może odtwarzać muzykę. Wyszła z domu bez okularów. Na wysokości sąsiedniego bloku, jej odtwarzacz wylosował dla niej ulubioną piosenkę. Nabrała otuchy. Doszła do skrzyżowania za osiedlem. Gdy stawiała nogę na jezdni, poczuła szarpnięcie za ramię. Czyjaś ręka chwyciła ją i pociągnęła w swoją stronę. Była szczupła, szponiasta wręcz. Odwróciła się do intruza twarzą i zetknęła z jego szklistymi, przezroczystymi niemal oczami. Między nimi sterczał haczykowaty nos. Miał tłuste rzadkie włosy. Zarost i oddech: trzydniowe. Musiały być to ciężkie dni. Wzdrygnęła się i wyjęła słuchawki z uszu.
– Pani uważa! – wyświstał spomiędzy kilku żółtych zębów menel, dzięki czemu nabrała pewności, że waga dni była wprost proporcjonalna do ilości wypitego alkoholu. – Przejedzie coś panią!
– Dziękuję... – wybąknęła. Miała ochotę strzelić mu w ten zapijaczony pysk za swój strach.
Za skrzyżowaniem zaczęła biec. Przełączyła mp3-kę na ulubioną piosenkę, której słuchanie przerwał intruz-łachmyta-wybawca. Po dziesięciu metrach, wywróciła się. Obejrzała się za siebie – nie dostrzegła żadnego wystającego elementu, żadnego wybryku chodnika. No... ale nie miała okularów, więc pewnie o coś – czego nadal nie da się zidentyfikować – musiała się potknąć. Pozbierała odtwarzacz, obejrzała kolano. Dam radę – pomyślała z determinacją, choć krwawiło wściekle. Biegła spokojną podmiejską ulicą. Nie widziała ludzi oglądających ją w oknach. U końca uliczki skręciła w stronę zakładów chemicznych. Zrobiło się ciszej i ciemniej. Nikt nie patrzył z okien. Z rzadka mijał ją jakiś samochód. Tuż przy zakładach latarnie nie działały. W ciemności przypomniała sobie opowieści o ludziach-trupach ze zmienionym DNA. Zaginionych na obrzeżach miasta, nafaszerowanych chemią nieszczęśnikach, którzy zbyt często bywali w okolicy zakładów. Przychodzili na wódkę, seks albo narkotyki – bo było tu bezludnie i ciemno. Nigdy nie zadawała się z mętami społecznymi w stylu swego dzisiejszego wybawcy. Może i dlatego snuły z koleżankami w dzieciństwie te opowiastki o chemicznych zombie. Wyjęła z ucha jedną ze słuchawek odtwarzacza. Lepiej być czujnym w takich miejscach – pomyślała. Wzdłuż muru zakładów chemicznych chodnik był wybujały i dziurawy. Pamiętała o tym,bo tą trasą biegała nie raz. Mimo zgaszonych świateł, zdecydowała się na szybki marsz zamiast biegu. Wystarczy jedno stłuczone kolano. Spojrzała w zarośla po drugiej stronie ulicy i zetknęła się z odblaskowymi wtopionymi w nią ślepiami. Z jej oczu do pleców przeszła szybko krótka informacja od organizmu: dreszcz, co po ludzku znaczy: uciekaj! Poczuła, jak spinają się jej mięśnie. Szła, starając się nie tracić z oczu dwóch odblasków z zarośli i jednocześnie nie złapać z nimi bezpośredniego kontaktu. Zachowuj się naturalnie – powtarzała w duchu głupią regułę – jeszcze chwila, a skończy się ta pieprzona fabryka zombie. Już widać latarnie i zakręt. Cywilizacja jest na wyciągnięcie ręki. A to na pewno w ogóle jest jakieś zwierzę. Kot pewnie. Radioaktywny. Albo co – gadała do siebie w myślach. Jak na złość, ulicą nie chciał przejechać żaden samochód. Można powiedzieć, że ulica zamarła. Tylko oczy z zarośli wyglądały na coraz bardziej głodne. Postanowiła jednak puścić się biegiem, ale wcześniej nastawić telefon na 112. Jakby co, tylko nacisnę zieloną słuchawkę – pomyślała. Obmacała okolice kieszeni. Nie ma. Sprawdziła wewnątrz. Podniosła koszulkę na wysokość pasa i sprawdziła za paskiem spodenek. Nie ma. Cały dzień wisiała na telefonie po to, by go teraz nie zabrać. Idiotyczny pomysł z tym odtwarzaczem mp3. W ogóle nigdy go nie chciała. Przyjaciele i ich wizje na temat tego, co ci potrzebne! Telefonu nie ma. Trzeba będzie biec z nadzieją. Spojrzała w zarośla. Oczy zniknęły. W tej chwili poczuła, że strach wchodzi jej węgorzem w tyłek. Przez plecy. Malutki neuron z mieliną – w sumie to wygląda, jak porażony prądem plemnik – zaatakował jej wszystkie mięśnie. Rzuciła się biegiem do światła. Wiem, wiem – powtarzała w myślach. Wiem i mało mnie obchodzi racjonalność w tej chwili. Chcę być gdzie indziej! W domu. Maciek. Maciek przecież nie żyje – oświeciło ją. Maciek nie żyje od dwudziestu lat. Zginął w wypadku samochodowym przecież. Nie prawda, nie prawda, nie prawda! Przecież spotkała sąsiada dzisiaj. Pytała go o Maćka. Odpowiedział. Biegła, co sił w nogach, kiedy jej plecy zaatakowały ostre pazury. Usłyszała dziwny odgłos, a przed sobą zobaczyła oślepiające światło.
* * *
– Poznaje pan?
– Tak. To moja mama – Maciek wypowiedział te słowa chłodno. Przyszło mu to łatwiej, niż sam się po sobie spodziewał. Ona dwadzieścia lat temu, będąc w ciąży musiała powiedzieć to samo, gdy znaleziono zwłoki jego ojca. Wiedział, że ojca zabito. Nigdy nie dowiedział się, za co. Matka nie chciał o tym mówić. Dostał po nim imię.
– Z drzewa spadł na nią kot, a pańska matka wtedy... – policjant przerwał – przewróciła się w poprzek na ulicę. Ciężarówka była za blisko, by wyhamować... proszę przyjąć moje kondolencje.
Matka. „Jest tylko jedna!” – przypomniał sobie idiotycznie dowcip o Jasiu, który miał z tym zdaniem utworzyć opowiadanie do szkoły. Siedział na osiedlowej ławce i tępo patrzył przed siebie. Nie spał za dużo od czasu wypadku. Tylko czekać, aż przyśnią mi się trupy – pomyślał i znowu wpadł w letarg.