Drugie z serii wydarzeń szczególnych był to znikający kot. Piotrek miał kota-przybłędę, chociaż może nie tyle miał, co miewał. Bo to był taki kot, co za bardzo nie dawał się mieć, jeśli rozumiecie moją myśl. Przychodził sobie, zjadał trochę pasztetu z puszki i wychodził, jak to przybłęda. Ale Piotrek okropnie się do niego przywiązał, a mnie to tak wzruszało jakoś, że zaraz się chciałam z nim całować, jak on tego kota tulił.
No i ten kot zaczął znikać. Ale znikać nie w sensie wychodzić i nie wracać, tylko znikać w sensie fizycznym. Wiecie, jak na tych reklamach rutinoskorbinu, taki niewyraźny się robił. Poważnie. W jednym tygodniu był normalny, szary, a w następnym o połowę bledszy i rozmyty.
– Może on chory jest? – wysunął przypuszczenie Maciek, kiedy któregoś dnia znów siedzieliśmy przy zawalonym gwoździami stole i graliśmy w tysiąca. Między tymi gwoździami graliśmy, nawet to było wykonalne. Kot nam się słaniał między nogami, Piotrek kiwał się lekko na boki, ale wygrywał, pijany mniej więcej tak, jak zawsze, czyli bardzo.
– Może i chory – przyznał po chwili namysłu. – To co mam zrobić?
– Daj mu rutinoskorbinu – powiedziałam cichutko, tak bardziej do siebie, ale Piotrek usłyszał i się zachwycił pomysłem.
– Rutinoskorbu! – zawył i zaczęliśmy się wszyscy tak strasznie śmiać, że aż kot się obraził i wyszedł.
Wrócił po dwóch dniach jeszcze bardziej niewyraźny, powąchał pasztet, otarł się o Piotrka i wyszedł, żeby nigdy nie wrócić. Czyli to jest bardzo smutne w sumie, bo on pewnie zdechł gdzieś w krzakach, ten kot-przybłęda, tylko ja tak próbuję wam to opowiedzieć, jakby nie było całkiem smutne. Ale było i Piotrek, jak się potem nawalił, to płakał po tym kocie i że zmarnował sobie życie płakał i ja się znowu ze wzruszenia chciałam całować.
Zostałam wtedy u niego na noc, ale nie kochaliśmy się nic a nic, tylko trzymałam jego głowę na kolanach i głaskałam go po tej głowie i mówiłam mu „ciii, ciii”, jak do dziecka i myślałam o tym, że być może jesteśmy najsmutniejszymi ludźmi świata i nawet to mi się wydawało trochę romantyczne. I zastanawiałam się, jak ja to wszystko będę kiedyś pisać, bo, że będę, to wiedziałam na pewno – tylko, czy dam radę przeżywać drugi raz to samo, skoro przy pierwszym mi prawie serce pękło, oto jest pytanie. A potem zasnęliśmy.
Następnego dnia było trochę dziwnie, bo Maciek się zorientował, że nie wróciłam na noc do pensjonatu i był taki jakby obrażony, ale w sumie nie obrażony, no bo niby o co. My z Piotrkiem to ten romans mieliśmy tak raczej w tajemnicy przed wszystkimi, bo nie było się za bardzo czym chwalić i Maciek się niby domyślał, niby nie domyślał i nic nie mówił, tylko patrzył znacząco i z potępieniem, a mi się niespecjalnie chciało tłumaczyć mu to o księżniczkach i piratach. Ale do wieczora mu przeszło i obejrzeliśmy razem gdzieś tak z pół sezonu Homeland i ja powiedziałam, że fajnie być agentką CIA, a Maciek powiedział, że chyba mi odbiło, przecież oni ciągle tylko siedzą w tych samochodach i śledzą terrorystów, a potem się okazuje, że i tak śledzili nie tych, co trzeba, tylko innych.
A zaraz następnego wieczora miało miejsce trzecie wydarzenie szczególne, czyli odkrycie kości. Nie wiadomo bliżej, czyich. Pewnie jakiegoś zwierzęcia, chociaż ja, naturalnie, wolałam sobie wyobrażać, że to szczątki jakiegoś Rumcajsa są, albo innego Robin Hooda, co to mieszkał w lesie i zaciukali go zbójnicy, bo im porwał białogłowę, żeby ją potem oddać biednym.
A te kości to odkryła Luna. Przyszliśmy z nią do Piotrka, żeby go pocieszyła po stracie kota. I Luna, owszem, łaskawie dała się pogłaskać, pomerdała trochę ogonem, z przyzwoitości chyba bardziej niż z potrzeby serca, a potem sru na balkon, a z balkonu w krzaki. I coś w tych krzakach podejrzanie długo grzebała, aż w końcu poszliśmy za nią, a tam dołek z całą kupą kości i pies szczęśliwy, jakby wygrał w toto lotka.
I ja wtedy wyskoczyłam z tym Rumcajsem i białogłową, ale Piotrek i Maciek spojrzeli na mnie tak, jakby się zorientowali nagle, że jestem niebezpieczną wariatką, którą powinni śledzić ci agenci z CIA, zamiast się opychać w tych samochodach pączkami z dziurką i popijać kawą. Więc się zamknęłam, bo mi się przykro zrobiło.
Zakopaliśmy te kości z powrotem, ku świętemu oburzeniu Luny i weszliśmy do środka. Niby nic takiego, te kości, ale w połączeniu z trupem z lasu i znikającym, a nawet znikniętym już kotem, nabierały jakiejś symbolicznej grozy, no sami przyznajcie. I to wtedy właśnie Piotrek powiedział to w przestrzeń, takim głosem głuchym, że aż mi dreszcze przeszły po plecach i złapałam go za rękę i ścisnęłam najmocniej jak mogłam, ale chyba i tak niewystarczająco mocno. Powiedział mianowicie:
– Czuję, że śmierć jest blisko.
I znowu miał, cholera jasna, rację.
Poza tym - opowiadanie chce się czytać aż do końca...