Daniela pojechała do mamy na obiad.
Po rozwodzie pani Strzelecka zatrzymała trzypokojowe mieszkanie przy Szarych Szeregów; mieszkanie, w którym każdy niemal przedmiot mógłby opowiedzieć jakąś własną historię o tym szczególnym, złotym chłopcu, który miał zdobyć świat. Daniela nie mogła zrozumieć, dlaczego mama z takim uporem odmawiała sprzedania znacznie dla niej za dużego mieszkania i zaczęcia na nowo, z dala od najboleśniejszych wspomnień. Ale pani Strzelecka potrząsała tylko głową i powtarzała:
– Ja już nie zacznę niczego od nowa, Danuś. To zawsze będzie mój dom.
Po obiedzie pani Strzelecka zaczęła przygotowywać się do wyjścia. Daniela wzięła kawałek ciasta czekoladowego i wyszła, obiecując, że wpadnie następnego dnia.
Wkroczyła do mieszkania taty dokładnie w momencie, gdy wiązał krawat. Uśmiechnął się do niej blado.
– Jak wyglądam?
– Olśniewająco. Wejdziesz na salę i wszystkie laski twoje.
– Och! – zaśmiał się. – Gdybym tylko nie był dyrektorem….
– Gdybyś tylko nie był dyrektorem, to wcale nie musiałbyś tam dzisiaj iść. Nie masz jeszcze dosyć tych studniówek? Ja byłam na jednej i uważam, że to o jedną za dużo. Było okropnie!
– Nawet nie pytaj. Co roku te same żenujące kabarety, tak samo pijane dzieciaki i tak samo koszmarna muzyka. Wolałbym posiedzieć tu dziś z tobą i napić się dobrego wina. Masz ochotę?
– Pewnie. Jutro, tato.
– No, nic. Musze lecieć. Masz pizzę w lodówce.
– Nie jestem głodna. Jadłam u mamy. Przyniosłam ci od niej ciasto.
– Ciasto? To miło. No, to pa, córcia.
– Pa – Daniela cmoknęła go lekko w policzek. – Baw się dobrze.
– Postaram się – obiecał z bolesnym uśmiechem Tadeusz Strzelecki i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Nie przypuszczał nawet, że ta akurat studniówka miała odmienić jego życie.
***
Daniela została sama. Właściwie lubiła być sama w mieszkaniu taty – z każdego kąta bił w nim jakiś harmonijny, niewymuszony spokój, jakby wszystko znajdowało się tu na własne życzenie. Mieszkanie było nieduże: dwa pokoje z kuchnią i łazienką w niewysokim bloku, z oknami wychodzącymi wprost na wąską i ruchliwą ulicę 1-go Maja. Pan Strzelecki kupił je zaraz po rozwodzie i urządził z dużym smakiem. Większy pokój, służący mu za salon, utrzymany był w brązach i zieleniach; zazwyczaj było w nim dość ciemno, bo tata lubił zasuwać ciężkie zasłony i odpoczywać w półmroku. Tu właśnie, na rozkładanej sofie, sypiała Daniela i teraz też czekała na nią świeżo ubrana pościel. Mniejszy pokój, służący tacie za sypialnię i pracownię jednocześnie, wypełniały po sufit regały z książkami – Daniela uwielbiała siadać owinięta kocem w głębokim fotelu i zanurzać się w którąś z dobrze znanych lektur. Siłą rzeczy pełno tu było klasyki – pan Strzelecki uważał romantyzm za szczytowy okres polskiej literatury, Mickiewicza kochał miłością płomienną i niemal bezkrytyczną, Słowackiego uznawał za proroka, a Norwida darzył niechętnym podziwem. Do współczesnej poezji miał – jak wszyscy najbliżsi Dominika – stosunek dosyć nietypowy. Mianowicie sam z siebie rzadko pewnie by po nią sięgał (uważał bowiem, że wartość poezji weryfikuje czas i nie ma wielkiego sensu czytać wierszy pisanych tu i teraz – lepiej zaczekać, aż historia sama oddzieli ziarno od plew), ale przez Dominika czuł się zobowiązany.
Biblioteczka Dominika roiła się od tomików poetów słabo znanych albo w ogóle nieznanych i chyba nikt nie miał wątpliwości, że tą właśnie dziedziną literatury zajmowałby się zawodowo: jako poeta albo krytyk. A najlepiej – jedno i drugie. Może trochę na przekór wszystkim, jak zawsze – dorastając w domu pełnym książek i w kulcie dla literatury, wybrał jednak tę jej gałąź, o której rzadko się w domu wspominało. Daniela doskonale wiedziała, że tata przeczytał każdy tomik z kolekcji Dominika, że przestudiował wszystkie jego notatki na marginesach i zapiski na powtykanych za okładki karteczkach – jakby szukał dialogu z synem, jakby dostrzegł tu jakąś ostatnią drogę porozumienia w chwili, gdy wszystkie inne zatrzasnęły się na zawsze.
Daniela sięgnęła na półkę z poezją i wyciągnęła tomik Barańczaka. Przypomniał jej się esej na temat Nowej Fali, który Dominik napisał w trzeciej klasie liceum na olimpiadę polonistyczną; esej tak dobry, że polonistka – ostrzyżona na jeża pani Piterek o rozbieganych oczach i wiecznie za krótkich spodniach – nie uwierzyła, że mógł to napisać osiemnastolatek. Pracowała w szkole dopiero od miesiąca i jakoś umknął jej uwadze fakt, że bezczelny, rozwalony niedbale na krześle i ostentacyjnie ziewający w czasie lekcji Dominik Strzelecki nosi takie samo nazwisko jak dyrektor. Wymachując esejem i wykrzykując piskliwym głosem oskarżenia o plagiat, pani Piterek – ku uciesze klasy – powiodła niesfornego ucznia do gabinetu dyrektora.
Dominik szedł za nią długim korytarzem i bawił się doskonale.
Pani Piterek zapukała do drzwi dyrektora i usłyszawszy krótkie „proszę” weszła do niewielkiego pomieszczenia z ogromnym biurkiem, za którym siedział pan Strzelecki zatopiony w dokumentach.
– Panie dyrektorze, czy można? Przyprowadziłam ucznia, żeby pan z nim porozmawiał. On….
– A! – pan Strzelecki podniósł wzrok znad papierów i dostrzegł w drzwiach własną latorośl. – Dominik. Co znowu zmalowałeś?
W tym momencie Dominik nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.
– Cześć, tato – wykrztusił w końcu.
W panią Piterek jakby piorun strzelił. Nie odezwała się więcej, tylko wodziła niedowierzającym wzrokiem od dyrektora do ucznia, jakby dopiero dodawała dwa do dwóch.
– Pani Piterek uważa, że popełniłem plagiat. Wiesz, ten esej o Nowej Fali. Podobno sam go nie napisałem.
Pan Strzelecki wstał z krzesła, powoli zdjął okulary i skierował poważne, zimne spojrzenie na nieszczęsną polonistkę.
– Proszę pani – zaczął. – Jest tu pani nowa, ale jedną rzecz powinna pani zapamiętać. Mój syn może i bywa trudnym uczniem, ale plagiatu nigdy by nie popełnił. Nigdy. To chłopiec o wybitnych zdolnościach. Esej napisał sam. A teraz proszę wracać do klasy.
Pani Piterek wymruczała pod nosem jakieś słowa pożegnania czy przeprosin i wyszła, rzucając chłopakowi nienawistne spojrzenie.
Obaj – tata i Dominik – zaśmiewali się do łez, opowiadając im przy kolacji tę historię. Pani Piterek aż do matury traktowała Dominika z chłodem, który odbił się również na Danieli – zdaje się, że straciła tamtego dnia zaufanie do całej rodziny Strzeleckich.
A Dominik olimpiadę wygrał, rzecz jasna.
***
O tym, co tak naprawdę wydarzyło się na tej pamiętnej studniówce, Daniela będzie dowiadywała się stopniowo, na raty i z co najmniej trzech różnych źródeł. Tata, jako główna osoba dramatu, będzie jej się wydawał źródłem nieszczególnie wiarygodnym. Mama, w pierwszej fazie szoku, będzie tylko załamywała ręce i powtarzała z niedowierzaniem: „Nic nie wiedziałam! Jak ja mogłam nigdy nic nie zauważyć!”.
Na szczęście był jeszcze Igor. To z nim Daniela miała przegadać długie godziny w tych pierwszych dniach, kiedy wciąż jeszcze nie mogła zrozumieć, jak to się stało, że tata wrócił w nocy całkiem roztrzęsiony, powtarzając:
– Muszę zrezygnować z pracy, Danuś. Muszę odejść ze szkoły, rozumiesz?
Daniela, oczywiście, nie rozumiała. Zadzwoniła więc do mamy, żeby usłyszeć spazmatyczny szloch w słuchawce.
– Boże, Danusia, czy ty wiedziałaś? Powiedz, czy ty wiedziałaś?
– Czy co wiedziałam? Mamo, co tam się stało?!
– Ja nic nie wiedziałam. Nigdy, przez te wszystkie lata się nie domyśliłam…
– Ale czego się nie domyśliłaś?!
– Pół szkoły widziało…Jezu….
– Co widziało?
– Twój tata… w toalecie… z chłopakiem!
– W jakiej znowu toalecie? Z jakim chłopakiem?! – krzyknęła do telefonu Daniela, a wtedy spod okna odezwał się grobowym głosem Tadeusz Strzelecki, były już dyrektor liceum numer sześć, polonista i wielki miłośnik Mickiewicza:
– Arkadiusz Skalski. Czwarta ce.
***
Następnego ranka Tadeusz Strzelecki obudził się wyjątkowo wcześnie. Świeży śnieg przyjemnie rozświetlał styczniową ciemność za oknami. W mieszkaniu było cicho i ciemno: Daniela spała twardo i poza równomiernym tykaniem zegarka na nocnym stoliku nie było słychać zupełnie nic.
Długo leżał w ciemnościach patrząc w sufit. Próbował wyobrazić sobie sajgon najbliższych tygodni: wyraz twarzy kolegów z pracy, kpiny uczniów, reakcję Danieli. Ale poza niepokojem i niepewnością czuł też ogromną ulgę. I – po raz pierwszy od śmierci syna – poczuł, że może nie wszystko jeszcze stracone. Może i dla niego – samotnego, nieszczęśliwego i połamanego – istniała jednak jakaś przyszłość?
Przeanalizował w myślach wydarzenia ostatnich miesięcy: pierwsze, przypadkowe spotkanie z Arkiem w Krypcie po wernisażu w Galerii El (i swoje przyjemne zdziwienie: kto by pomyślał, że ten ostrzyżony na krótko osiłek lubi malarstwo?), zaskakująco ożywczą i odprężającą pogawędkę przy piwie i ten charakterystyczny błysk w oczach młodego. Jego oczy najwidoczniej musiały wygenerować wtedy podobny rodzaj błysku. Chyba na chwilę zapomnieli, że jeden z nich jest uczniem, a drugi – belfrem i dyrektorem szkoły, i że w dodatku dzieli ich trzydzieści lat różnicy. Pan Strzelecki był bliski zaproponowania Arkowi, by przeszedł z nim na „ty”, ale opamiętał się w porę, dopił piwo i powiedział, że musi już iść.
A potem podejrzanie często mijali się na szkolnych korytarzach, rzucając sobie długie spojrzenia i nieraz zatrzymując się w pół kroku. Raz, próbując przebić się przez grupkę uczniów kłębiących się pod biblioteką, pan Strzelecki złapał Arka za łokieć z niby niewinnym i beztroskim:
– Przepraszam, młodzieży! Od kiedy to takie kolejki do biblioteki?
– Czekaliśmy na naszego ulubionego dyrektora! – odpowiedział z niewymuszoną swobodą Arek, wzbudzając wśród kolegów salwy śmiechu.
Dyrektor mrugnął do niego porozumiewawczo i poczuł się jak uczniak.
Zawsze widział go w otoczeniu kolegów i koleżanek. Był najwidoczniej bardzo popularny. „Zupełnie jak Dominik”, przemknęło kilka razy przez głowę panu Strzeleckiemu, choć oczywiście pod większością względów Arek był zupełnie nie jak Dominik.
Kilka razy zauważył go w towarzystwie dość nijakiej z wyglądu dziewczyny z mat-fizu: mówiła coś do niego, podekscytowana i rozszczebiotana, ale Arek wydawał się raczej umiarkowanie zainteresowany. Musiał podobać się dziewczynom, nie były przecież ślepe. Na tle pryszczatych kolegów o przetłuszczonych włosach wyglądał niemal jak młody bóg. Ale najwidoczniej to nie było to, bo na studniówkę przyszedł jednak sam.
Tadeusz Strzelecki uśmiechnął się do siebie w ciemnościach. Sięgnął po telefon i jeszcze raz odczytał esemesa, którego Arek przysłał mu o trzeciej nad ranem: „Słodkich snów, panie dyrektorze. Będzie dobrze. Zadzwonię jutro”.
Dochodziła siódma. Nie było już sensu iść spać: trzeba wstać i stawić czoło rzeczywistości.
Pan Strzelecki wyszedł z łóżka, przeciągnął się, wykonał serię energicznych skłonów i przysiadów, po czym nieśpiesznie udał się do kuchni, gdzie wstawił wodę na kawę i zaczął przygotowywać śniadanie. Pomyślał, że zrobi coś specjalnego dla Danieli i przy śniadaniu wszystko jej opowie – jej zrozumienie było dla niego najważniejsze. W drugiej kolejności martwił się o Arka – nie chciał, by szkoła utrudniła mu życie przed samą maturą. Dlatego miał zamiar od razu w poniedziałek złożyć rezygnację i porozmawiać z wicedyrektorem Śliwką, kładąc szczególny nacisk na to, że on sam był winny skandalu. Trzeba to rozegrać w miarę dyskretnie, usunąć się w cień i zadbać, by sprawa jakoś przeszła bez większego echa. Chociaż wiedział, oczywiście, że plotki rozejdą się bardzo szybko. Byle do matury – niech młody skończy już wreszcie tę szkołę. A potem się zobaczy.
Zdziwił się bardzo, że taką radość sprawiło mu samo brzmienie słowa „potem”.
***
Po przejrzeniu zawartości lodówki Tadeusz Strzelecki zdecydował się na omleta z pieczarkami i serem i sałatkę z pomidorów z bazylią i oliwą z oliwek. Do tego świeżo mielona kawa z odtłuszczonym mlekiem. Takie śniadanko na pewno ucieszy jego jedyną córkę. Ochoczo zabrał się do pracy, pobrzękując talerzami i śpiewając razem z radiem „Satisfaction”.
Kiedy dwadzieścia minut później ziewająca Daniela w żółtej koszuli nocnej z misiem na piersi weszła do kuchni, ujrzała apetycznie zastawiony stół i krzątającego się między kuchenką a lodówką tatę.
Spodziewała się ujrzeć człowieka przedwcześnie podstarzałego, połamanego i przygniecionego ciężarem kompromitacji i życiowej katastrofy. Zobaczyła miło uśmiechniętego, zrelaksowanego i doskonale opanowanego faceta w sile wieku, z wydającą zachęcający zapach patelnią w ręku.
– Rany, tato – wymamrotała w końcu zdumiona, zamiast „dzień dobry”. – Przecież ty jesteś szczęśliwy!
***
To był bardzo dziwny dzień. W czasie obfitego śniadania – gdzieś między omletem a sałatką z pomidorów i bazylii – Daniela z lekkim niedowierzaniem przełknęła informację, że jej własny, osobisty ojciec zakochał się w Arkadiuszu Skalskim z czwartej ce. I że w związku z tym musi odejść ze szkoły. I że to dla niego bardzo ważne, żeby zrozumiała i zaakceptowała.
Oszołomiona Daniela napiła się kawy, czując, że pięćdziesiątka wódki byłaby bardziej na miejscu.
Po śniadaniu tata zaczął sprzątać energicznie ze stołu, tym razem nucąc cicho „Imagine” i najwyraźniej błądząc myślami w jakichś niedostępnych heteroseksualnym córkom rejonach. Daniela powlekła się więc z powrotem do pokoju, gdzie padła na łóżko i przez następne czterdzieści minut leżała nieruchomo, bezmyślnie wpatrując się w sufit. Nie bardzo wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Udawać, że nic się nie stało? Wypchnąć tę myśl z głowy i uczyć się do egzaminu? Iść do Anki? Jechać do mamy?
Na szczęście koło jedenastej zadzwonił Igor.
– Byłem przy tym – zaczął bez powitania i zbędnych wstępów. – Widziałem. Jak się czujesz?
– No… znośnie – odpowiedziała bez entuzjazmu Daniela.
– Na pewno?
– Mhm.
– Widzimy się o dwudziestej na starówce? Zadzwonię do Anki.
– Tak. Koniecznie. Powiedz jej, bo ja nie mam siły.
– Pewnie. Nic się nie martw. I, Daniela?
– Tak?
– Będzie dobrze. Zobaczysz.
Nieszczególnie przekonana Daniela odłożyła telefon, padła z powrotem na łóżko i nagle zaczęła się histerycznie śmiać.
***
Daniela, Anka i Igor spotkali się wieczorem w Czarnym Kocie. Knajpa była raczej pusta, przy barze siedziało tylko dwóch podstarzałych hipisów, którzy w ponurym milczeniu sączyli drinki. Igor zamówił trzy Specjale w butelce i zgodnie skierowali się do najbardziej oddalonego stolika pod wielkim lustrem.
Daniela opadła ciężko na krzesło i oświadczyła, że nie ma siły gadać. Anka nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc milczała solidarnie. Wobec tego Igor, naoczny świadek dramatycznych wydarzeń z poprzedniego wieczora, opowiedział koleżankom o ostatniej studniówce Tadeusza Strzeleckiego.
Początek był dość standardowy: niezdarny polonez, jakieś wystąpienia, przemówienia i podziękowania oraz obowiązkowy szampan. A potem dyrektor Strzelecki gdzieś zniknął. Po półgodzinie jego nieobecność zaalarmowała historyka, pana Szewczyka, brodatego okularnika nazywanego przez uczniów Barbarossą. Igor przypadkiem usłyszał zaniepokojone szepty Barbarossy i wicedyrektora Śliwki, więc zaciekawiony zakręcił się koło nich. Z rozmowy wynikało, że martwią się o dyrektora. Wydawało im się, że mógł nieco przesadzić z winem, a bardzo niedobrze by było, gdyby gdzieś zaniemógł – uczniowie, jak wiadomo, zawsze zauważą takie rzeczy.
Rozpoczęto dyskretne lecz intensywne poszukiwania, zakończone, niestety, sukcesem. Ekipa ratunkowa złożona z historyka Barbarossy, chemika Miłkowskiego oraz wicedyrektora Śliwki odnalazła zgubę w męskiej toalecie. Zguba stała obok pisuaru w objęciach Arkadiusza Skalskiego z czwartej Ce, świetnego koszykarza i lekkoatlety, lecz dość przeciętnego ucznia. Namiętnemu pocałunkowi, poza osłupiałą ekipą ratunkową pod wodzą Barbarossy, przyglądało się siedmioro równie osłupiałych uczniów klas maturalnych oraz Igor Klatka, absolwent liceum numer sześć i student informatyki, który jako jedyny nie był szczególnie zaskoczony.
Hadwao, życie w ogóle jest dziwne.