Przed Sądem

Maria Konopnicka

Drobny, wychudły, z oczyma jasnemi,

W których łzy wielkie i srebrne wzbierały

I gasły w rzęsach spuszczonych ku ziemi,

Blady jak nędza, a tak jeszcze mały,

Że mógł rozpłakać się i wołać: Matko!

Gdyby miał matkę... i mógł stroić psoty,

I pocałunków żądać, i pieszczoty,

I spać na piersiach ojca... a tak drżący,

Jak ptak wyjęty z gniazda i już mrący,

Wiejski sierota stał w sądzie przed kratką.



A dziwna była ta sala sądowa,

Wielka i pusta, i ciemna, i chłodna,

I bezlitosna, i łez ludzkich głodna.

I nigdy dla nich nie mająca słowa

Miłości bratniej, i taka surowa,

Tak spiskująca ławkami w półkole

Na ludzką nędzę i ludzką niedolę,

Że Chrystus biały, co stał tam w pobliżu,

Zdawał się cierpieć i drżeć na swym krzyżu.



Przy winowajcy nie było nikogo...

I któż by bronił dziecięcia nędzarzy?

Chyba te wielkie dwie łzy, co po twarzy

Leciały jakąś pełną iskier drogą.

Chyba dzieciństwo, nędz pełne, sieroty

I chyba tylko promyczek ten złoty,

Co mu przez okno upadał na głowę,

Jakby Bóg gładził włosięta mu płowe.



Wszedł sędzia, spojrzał i rzekł: "Gdzie rodzice?"

"Nieznani" - odrzekł pan pisarz z powagą.

Chłopiec wzniósł zgasłe, błękitne źrenice

I ściągnął świtkę na pierś swoją nagą,

Bo oto nagle od jednego słowa

Zjęło go zimno i pustka grobowa...

Sędzia zadumał się, pochylił czoła

I spytał znowu: "Czy w wiosce jest szkoła?"

"Nie". - Pisarz zwykle chmurny był w urzędzie,

Przy tym - pytanie było jakoś dziwne...

Wahał się chwilę, czy właściwym będzie

Odpowiedź chłopca pisać w protokóle;

Więc wyprostował palce swoje sztywne

I bębnił z lekka po szarej bibule...

A sędzia patrzył na drżącą dziecinę,

Na ręce nagie, wychudłe i sine,

Na pierś zapadłą i nędzne łachmany,

Na blask tych oczu zmącony i szklany,

Gdzie przecież mogły odbić się niebiosy...

Na drobną główkę, gdzie myśl głucho śpiąca

Nie znała światła innego prócz słońca

I innych wrażeń ożywczych prócz rosy.



I dziwnym cieniem zaszło mu oblicze,

I w piersi uczuł drżenie tajemnicze,

Jakby ta sala pusta była tronem,

Nad którym przyszłość z czołem zachmurzonem

Zasiada, pełna klęsk i spustoszenia...

I jakimś grzmiącym i ogromnym słowem

Oblicza plony na polu jałowem,

Przed sąd wzywając całe pokolenia...

I widział, jak szły gęste, ciemne tłumy

I tamowały ruch globu w błękicie...

I spostrzegł, pełny trwogi i zadumy,

Że były chmurą ogromną o świcie,

Przez którą przebić nie mogło się słońce,

I zmierzch nad ziemią trwał przez lat tysiące...

Widział, że tłum ten - to siła stracona

Dla wielkich celów i dążeń ludzkości,

I czytał w groźnym spojrzeniu przyszłości,

Że chce rachunku - z miliona...

I ujrzał nagle, że wydziedziczeni

Za społeczeństwa swego cierpią winy...

I przerażony - posłyszał w przestrzeni

Sądy - nad sprawą chłopczyny...



"Niechże was Chrystus - głos mówił - rozsądzi,

Kto więcej winien: czy ten nieświadomy,

Co drogi nie zna i w ciemnościach błądzi,

Czy wy, co grube spisujecie tomy

Karnej ustawy, a nie dbacie o to,

By uczyć dziecię, które jest sierotą?...

Niechże was Chrystus sądzi!"

Lecz krzyż czarny

Stał nieruchomy i cichy na stole,

Jako milczące wobec łez ołtarze...

A sędzia powstał i szedł, gdzie pacholę

Blade czekało na wyrok surowy,

I dotknął ręką jego płowej głowy,

I rzekł: "Pójdź, dziecię! ja cię uczyć każę!"

Inne teksty autora

Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka
Maria Konopnicka