Literatura

Miłosierdzie gminy (wiersz klasyka)

Maria Konopnicka

Dziewiąta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekką mgłę poranną
przebijają
ciemniejsze, lazurowe gołębie, zapowiadając cudowną i cichą pogodę.
Przed kancelarią snują się gromadki, oczekując przybycia pana radcy
Storcha,
którego szary filcowy kapelusz i laskę ze srebrną gałką widać przed bliską
kawiarnią Gehra, u stolika pana sędziego, czytającego tu przy cienkiej
kawie
swój poranny, dziennik. Pan radca może przybyć lada chwila; tak
przynajmniej
sądzi woźny, stojący w półurzędowej postawie na ganku kancelarii i
odpowiadający
na pozdrowienia przechodniów przytknięciem dwu palców do granatowej z
białą
wypustką czapki.
Od strony kawiarni Gehra dolatują rześkie głosy obu rozmawiających
panów. Pan
radca zatrzymał się tylko na chwilę, nie siada nawet, ale rozmowa z panem
sędzią
bawi go, widać, gdyż słychać od czasu do czasu jego śmiech swobodny,
wesoły,
któremu odpowiada krótkim naszczekiwaniem pyszny brunatny seter, w
postawie
sfinksa u stolika leżący.
Tymczasem ludzie przed kancelarię przychodzą, pozdrawiają się wzajem i
stają,
gawędząc niedbale. Niektórzy idą wprost do kancelarii, inni przysiadają na
kamiennych, połączonych luźnym łańcuchem słupkach, które niewielki,
żwirem
wysypany plac przed gmachem od ulicy dzielą; jeszcze inni zadarłszy głowy
przypatrują się samemu gmachowi. Jest nowy. Stanął wszakże na miejscu
dawno
zadrzewionym, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozrosłe, o
łupiącej się
delikatnej korze platany, których żywą zieleń jesienne słońce złocić już
nieco
zaczęło.
Sam gmach prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na płaskim dachu niską,
żelazną
balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamiątkową
tablicę z napisem. Napis ten, błyszczący wesoło złoceniem swych liter,
przyciąga
oczy ludzkie. Każdy prawie z przybyłych podnosi głowę i odczytuje go z
powagą.
Alboż nie ma prawa? Wszak każdy na wzniesienie kancelarii dał swoje trzy
grosze,
a dom jest wspólną własnością i wspólnym dziełem gminy. Nie mniej
przyciąga oczy
zegar, umieszczony w samym ostrzu trójkąta opierającego się podstawą o
płaskie
kapitele pilastrów, tylko że wskazówki jego zdają się dziś wolniej jakoś
poruszać po okrągłej i błyszczącej tarczy. Tak przynajmniej mniema
właściciel
bliskiej piwiarni, który co chwila dobywa swoją wielką srebrną cebulę,
konfrontując ją z zegarem gminy! Miły Boże, po co się człowiek ma
śpieszyć. Czas
i tak leci.
Już tylko parę minut brakuje do dziewiątej; gromadki zaczynają się ściągać
przed
sam ganek kancelarii, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Nie ma w tym
zebraniu
nic uroczystego: jak kto przy robocie stał, tak przyszedł. Zwyczajnie, za
interesem.
Codzienne "joppy" szarzeją się na grzbietach; rzeźnik Wallauer przyszedł w
różowym dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Hösehli, w zielonym
kitajkowym
fartuchu, spiętymi na mosiężną haftkę z łańcuszkiem; wielu mimo rannego
chłodu
stawiło się na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak szła z
targu, tak
wstąpiła z koszykiem ogrodowizny i z nową szczotką pod pachą. A cóż?
Wszak tu
wszyscy swoi.
Nareszcie na kwadratowej wieżycy Nowego Münsteru zaczynają bić
kwadranse, a
jednocześnie daje się słyszeć radosne szczekanie wyżła biegnącego u nóg
pana
radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach
wraca, aż
weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz za
nimi
zaczynają wchodzić czekające przed gmachem gromadki.
Wchodzą i w sieniach już dzielą się na dwie partie: ciekawych i
interesowanych.
Interesowani przepychają się zbitym szeregiem do żółtych, drewnianych
balasków,
dzielących salę na część urzędową i nieurzędową, ciekawi idą wolniej i
obsiadają
ławki biegnące dokoła pod ścianą.
Nie jest to rozdział stanowczy.
To z jednej, to z drugiej strony miano sobie coś do powiedzenia; czasem
też,
który z ciekawych uczuwa się nagle interesowanym i u balasków miejsca
sobie
szukał. Człowiek może się namyśleć i w ostatniej chwili.
Ineresowanych jest mniej; ci mają ważniejsze stanowisko w sali. Jest tu
powroźnik Sprüngli, który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał
rozwinąć; jest Kägi Tobiasz, właściciel piwiarni "Pod Zieloną Różą"; jest
piekarz Lorche; jest oberżysta z Mainau; jest Dödöli, właściciel winnic; jest
Wetlinger Ürban, słodownik; jest Tödi Mayer, ślusarz; jest kotlarz Kissling;
jest ogrodnik Dörfli, jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze.
Każdy z nich potrzebuje posługi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Każdy
też
woli, że mu to taniej przyjdzie, niż gdyby parobka zgodził. Porozpierali się
u
balasków i gwarzą z cicha. Wdowa Knaus także się między nimi rozparła.
Od czasu
jak się syn ożenił, na imię boskie nie ma się kim w domu pchnąć. Jest
przy tym
miłosiernego serca i chętnie by biedotę jaką wzięła, żeby tylko posługę z
tego
niezgorszą mieć można. No i żeby dopłata nie bardzo marną była. Nie
może przecie
niedołęgi darmo do domu brać. Gmina zresztą ma fundusze na to, żeby za
biedaków,
co już robić nie mogą, płaciła. Żebrać przecież nie pójdą, nie wolno. Czy
tylko
będzie w czym wybrać? Pod jesień słabnie to jak muchy. Wolałby babę. Phi!
Weźmie
i dziada, jak baby nie będzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to mało
tej
hołoty w gminie? Tygodnia nie ma, żeby do kancelarii nie ściągła jaka
mizerota,
której się zdaje, że już nie poradzi robocie. Nieprawda! Takiego dobrze
docisnąć, to i za młodego obstanie od nagłego razu. A i to błogie, co tam
gmina
doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a już go śmierć
ściśnie.
Hoppingerom się trzydzieści franków po starej Reguli zostało, co ją na
wiosnę z
kancelarii wzięli. A Egli? Egli więcej niż w parobka w Alojza orał, a jeszcze
połowy zapomogi nie wydał, kiedy stary zipnął. Pan Bóg miłosierny, niczyjej
krzywdy nie chce!
Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi się z szelestem na
jej
szerokich piersiach.
Ale jeden i drugi ogląda się ku drzwiom. Czemu nie przyszedł Probst?
Spodziewano
się, że pierwszy do licytacji stanie, a jego dotąd nie ma. Ucicha nareszcie w
sali; a pan radca podnosi głowę od biurka, przy którym stojąc czytał papier
jakiś.
Jest to młody jeszcze, przystojny i okazały szatyn, którego niewielka łysina
niemalże nie szpeci wcale. Twarz ma mięsistą, okrągłą, wąs rudawy,
spojrzenie
otwarte, jasne. Ubrany z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzędników
niezwykłym. Szczególniej uderza śnieżny gors u koszuli, na którym
błyszczą
drobne, złote spinki. Podniósłszy głowę, pan radca oczy mruży i znad
złotych
okularów po obecnych patrzy. W tej chwili właśnie woźny drzwi zamyka.
Zdaje się,
że już nikt więcej nie przyjdzie.
- No, moi panowie - odzywa się pan radca, przeciągając palcem tłustej
białej
ręki pomiędzy przyciasnym kołnierzykiem a pełną, nieco nabrzmiałą szyją
- no,
moi panowie, mamy dziś, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynności w
gminie.
Czy tak?
- Tak, tak! - odzywa się kilka głosów w sali.
- A więc, moi panowie - dodaje radca, zapuszczając palec między
kołnierzyk a
kark kładący się na nim fałdą tłustej skóry - więc możemy zaczynać!
- Tak, tak! - odzywają się ponownie głosy. Ale pan radca, świeży urzędnik z
wyborów, nie lubi tracić sposobności do małych przemówień, które by
gruntowały
popularność jego. Chrząka tedy i oparłszy obie dłonie na pulpicie swego
biurka
tak rzecze:
- Wiadomo panom, jak opiekuńcze są ustawy gminy. Wiadomo panom, że
gmina nie
dozwala cierpieć nędzy żadnemu z członków swoich. Ociera łzy, odziewa
nagich,
karmi głodnych, bezdomnym daje dach nad głową, słabych wspiera.
Tu czując, że mu się ten frazes udał, robi krótką, lecz znaczącą pauzę.
Obejmuje
potem oczyma obecnych i tak mówi dalej:
- Ustawy gminy są ustawami chrześcijańskiego miłosierdzia, są one nie
tylko
naszą zdobyczą cywilizacyjną, ale naszą chlubą. Tak jest, panowie, one są
naszą
chlubą! Wiadomo panom, że młodość nie trwa, siły opuszczają, choroba i
bieda
łamie. Jest to powszechne prawo, któremu ulega świat cały. Ale nasza
gmina
podejmuje walkę z tym prawem. W jaki sposób? W bardzo prosty:
przygarnia tych,
których skrzywdziło życie, przygarnia nędzarzy i wydziedziczonych,
przygarnia
kaleki i niemocne starce!
Tu pan radca dziwi się, że mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzę. Żal mu
po
prostu, że słucha go tak mała garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana
na
jakimkolwiek dużym zebraniu, zrobiłaby mu imię. Po czym z wysoka rzuca
okiem na
salę i tak kończy:
- Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godząc rozumną rachubę z
porywami serca mówi: Starzec ten, nędzarz ten, ten kaleka nie może już
wyżyć ze
swej pracy. Owszem, nie może już pracować. Nie ma on rodziny, która by
go żywić
mogła; lub też ma rodzinę biedną, której praca ledwo starczy, by głodu nie
zaznać.. Mamże go puścić, żeby się włóczył po drogach jako wstrętny
żebrak.
Nigdy!
Potrząsa głową energicznie i podnosząc głos mówi:
- Woźny, wprowadź kandydata!
Woźny przechodzi szerokim krokiem salę i znika we drzwiach bocznych do
małej
komórki, służącej niekiedy za kozę, wiodących. Między zebranymi szerzą
się
półgłośne szmery, a pan radca stoi z podniesioną ręką, żeby nie wychodzić
z
pozy. Upływa krótka chwila. Nagle w drzwiach bocznych ukazuje się naprzód
głowa,
dygocąca na cienkiej, wychudłej szyi, potem kolana ku przodowi zgięte,
potem
stopy resztką obuwia ozute, potem ręce zgrabiałe i drżące, które się
uszaków
drzwi z obu stron chwytają, żeby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie.
grzbiet w
pałąk zgięty. Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znają.
W sali zapanował szmer głośniejszy nieco.
- To kandydat? Na miłosierdzie boskie, cóż to za kandydat? Któż to
weźmie do
siebie takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyręka? No, no!
Ciekawa
rzecz, co też gmina dać myśli za wzięcie tego próchna! A toć to skóra i
kości!
Nic więcej! Niezadowolenie się wzmaga. Są tacy, którzy od razu sięgają za
czapki
i od balasków odchodzą.
Ale pan radca na szmery te nie zważa i zaledwie Kuntz Wunderli ukazał się
we
drzwiach, tak mowę swą kończy:
- Tak jest, moi panowie! Piękne nasze ustawy wygnały z ziemi naszej
żebraninę, a
wprowadziły do niej miłosierdzie. Nie ma już opuszczonych! Nie ma już
nędzarzy!
Gmina jest ich matką, gmina jest ich żywicielką. Oto jest starzec niezdolny
do
pracy. Kto z panów chce go wziąć do siebie? Niejedną posługę mieć można
jeszcze
z niego. Gmina nie wymaga, by jej członkowie czynili to darmo. Gmina
gotową
jest, podług ustaw swoich, przyczynić się do utrzymania tego starca.
Kandydacie,
przybliż się! Panowie, przypatrzcie się kandydatowi!
Skłonił głowę i dobywszy fular otarł nim czoło. Łatwo się pocił, a w sali
stawało się gorąco.
Tymczasem Kuntz Wunderli, popchnięty nieco z tyłu przez woźnego,
wydobywa się
szczęśliwie zza drzwi i przy progu staje. Pełne światło z otwartego na
obszerną
łąkę okna pada teraz na jego zgarbioną i wynędzniałą postać. Stoi tak
przez
chwilę, mnąc w ręku stary pilśniowy kapelusz, a chude kolana drżą mu
coraz
silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje się; podnosi głowę i z uśmiechem na
obecnych patrzy. Uśmiech ma zachęcający, wesoły prawie. Kuntz Wunderli
nie wie,
kto będzie panem jego. Uśmiecha się tedy do wszystkich i raźno mruga
oczyma.
Oczy te są zimne, osłupiałe i stroskane. Stary Kuntz usiłuje im wszakże
nadać
filuterny, niemal lekkomyślny wyraz. Gdy mu się jedno zmęczy i staje w
ciemnym,
swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugim, jak gdyby chciał mówić:
"Jeszcze ja
mocny! O, i jaki mocny! Chleba darmo nie zjem, pracować będę, każdej
robocie
poradzę. I wody przyniosę, i drew ułupię, i kartofli naskrobię, i izbę
zamiotę... Dużą siłę mam jeszcze... dużą siłę... A gdy tak patrzy z
wysiłkiem,
stara jego głowa coraz silniej trząść się zaczyna, oczy nieruchomieją i
zachodzą
wielkimi łzami, a ręce szukają podpory. Jedne tylko wąskie i zapadłe usta
uśmiechają się, ciągle się uśmiechają, wtedy nawet, kiedy dwie łzy ciężkie i
zimne toczą się zwolna po zmiętej i zbrużdżonej twarzy.
Ten, to ów zaczyna mu się przyglądać. Istotnie, stary wygląda wcale
jeszcze
dobrze. Dziś rano ogolił się właśnie; woźny pożyczył mu brzytwy. Leży to w
interesie gminy, żeby taki kandydat jak najlepiej i najraźniej się
przedstawiał.
Inaczej mógłby nie znaleźć wcale amatora. Nie tylko więc woźny pożyczył
mu
brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyję, które po
licytacji
znów sobie odbierze. Stary Kuntz umie to cenić. Wie on, jakie pobudki
miała
gmina w tak łaskawie udzielonej mu pomocy, i rad by przede wszystkim
uwydatnić
te piękne szczegóły swojego ubrania. Ale rękawy kubraka są na niego
przydługie;
sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim raczej, niźli go odziewa, a bujny,
niebieski ba wełniany fontaź dziwnie się sprzecza z jego wyschłą,
pomarszczoną w
tysiące bruzd szyją, którą Kuntz to wyciąga, to chowa, nie wiedząc, jak
lepiej
przedstawi się chustka. Właściwie mówiąc, jest w trudnym położeniu.
Trzeba mu i litość wzbudzić, i nie okazywać się zbyt niedołężnym. Wie on,
że
stoi tu w charakterze starca nie mogącego pracować, ale wie także, iż
każdy z
tych, co tu przyszedł, na jego ręce patrzy, czy się roboty chwycą. Gmina ma
nad
nim miłosierdzie, prawda, ale zbyt wiele dopłacać za niego nie zechce. On
to
wie, wie dobrze; zbyt wiele wymagać nie może... Zmieszany, wzruszony
patrzy
ludziom po oczach, miarkując, co który myśli: na woźnego też rzuca w bok
krótkie
spojrzenia, jakby dla upewnienia go, że ani brzytwa, ani kubrak, ani
chustka nie
pójdą na marne.
Ludzie patrzą na starego i gawędzą głośno. Nie leży to w interesie żadnego
z
nich, żeby okazywać zbyteczny pośpiech. Staliby tak do południa może,
porozpierani na balaskach i biorący tabakę, ale pan radca nie lubi
przewlekłych
posiedzeń.
- No, moi panowie - odzywa się on głośno. - Czy przypatrzyliście się
kandydatowi?
- A cóż mu się tam przypatrywać - odpowiada po małym milczeniu kotlarz
Kissling.
- Toć my go co dzień widzimy. Stary ledwo dycha, nie uciągnie, nie
dźwignie...
Jak myślicie, szwagrze - zwrócił się do Faustyna Tröndi - będzie miał z
osiemdziesiąt albo i więcej ?
Stary chrząknął. Osiemdziesiąt dwa skończył, osiemdziesiąt dwa... Ale
uśmiecha
się tylko i milczy.
- Ile macie lat, stary? - pyta go Tödi Mayer.
Kuntz szybko mruga ku woźnemu okiem, a potem mówi:
- Siedemdziesiąt i cztery, kochanku! Siedemdziesiąt i cztery!
- A pokaż no, stary, zęby!! - odzywa się oberżysta z Mainau. Kuntz znów
rzuca
szybkie spojrzenie na woźnego i rozszerzywszy zeschłe wargi, ukazuje
wcale
jeszcze zdrowe zęby.
Publika zaczyna się śmiać.
- Ho! ho! - mówi jeden - a to by i kość ugryzł.
- Chleba się nie zlęknie - dodaje drugi.
Leu Peter, stolarz, przechyla się ku niemu.
- A machnij no, stary, pięścią! Dalej!
Wunderli postępuje krok naprzód, podnosi nieco głowę, prostuje grzbiet i
macha
kilka razy ręką, której ściśnięta pięść ginie w długim rękawie pożyczonego
kubraka. Ręka opada mu za każdym razem jak złamana gałąź. W stawach
słychać
trzask przykry.
- A co? Nieźle macha! - odzywa się ktoś z ławy.
- Phi!... - dodaje pesymistycznie drugi, wiedząc, że uwagi galerii nigdy nie

dla interesowanych stracone.
- A jakże nogi? - pyta znów Tödi Mayer, który widocznie na Kuntza ma
ochotę. -
Maszeruj no, stary!
Ale stary miesza się widocznie. Nogi, to właśnie najsłabsza jego strona. Ba!
gdyby nie nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na samą myśl o
wyprostowaniu już mu w nich coś strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie
zawiedzie
gminy. Z najwyższym wysiłkiem unosi jedną stopę i stawia ją natychmiast
na tym
samym miejscu. Nie... nie... pomylił się. To nie ta! To gorsza! Podnosi
tedy
drugą, lecz jeszcze szybciej spuszcza ją z głośnym syknieniem. Co u
diaska! Czy
to nie tamta? Czyżby ta właśnie była gorszą?
Interesowani marszczą się i milczą. Galeria, która z ławek powstawszy
podeszła
do balasków, zaczyna się śmiać głośno.
- Dalej! Dalej? - wołają. - Maszerować! Maszerować, stary! Pan radca surowo
spogląda na śmiejącą się galerię, po czym zwrócony do starego mówi z
odcieniem
niecierpliwości:
- Czegóż stoisz? Ruszże się z kąta?
Kuntz Wunderli uśmiecha się nieśmiało, boleśnie. Zaraz, zaraz...
Naturalnie!
Czegóż on stoi? Zaraz się ruszy... Zaraz... I nagle, zebrawszy siły, podnosi
głowę, wytrzeszcza spłowiałe oczy, wyciąga jak żuraw szyję; prostuje się,
przyciska rękami kolana i ku drzwiom maszerować zaczyna.
Jest to widok tak pocieszny, że całe zgromadzenie wybucha głośnym
śmiechem.
Stojący bliżej przy ławach padają na nie, chwytając się za boki, pan radca
zasłania usta trzymaną w ręku ustawą, a woźny odwraca się do kąta i
parska w
kułak.
- Dobry! Dobry! - wołają głosy z ławek.
- Dalej! Dalej! - odpowiadają inne.
Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginają się wcale: podnosi on je jak kije
z
niezmiernym wysiłkiem i opuszcza na dół, rozpaczliwie przyciskając rękoma
chore
i obrzmiałe kolana. Tymczasem, jakby na złość, sala wydłuża się, rośnie,
drzwi
uciekają kędyś, ściany nabierają przeraźliwej głębi; staremu Kuntzowi zdaje
się,
że nigdy, nigdy nie zdoła dojść aż do nich... Czuje wszakże, iż wszyscy ci
ludzie na niego patrzą, że - gmina patrzy. Zaciska tedy zęby i znów
podnosi
sztywną i ciężką nogę.
Nagle staje i szeroko otwiera osłupiałe oczy. U drzwi, w gromadzie głów
ludzkich
widzi głowę syna.
Tego się nie spodziewał. Nie, nie! Tego nie...
Ciemna czerwoność bucha mu na twarz resztką krwi spod serca. Nie słyszy
śmiechu
ludzkiego, nie słyszy nawet głosu pana radcy, który go na miejsce woła.
Widzi
tylko syna.
Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna drżeć jak na wielkim, wielkim
zimnie;
wszystkie jego stare kości dygocą. Struchlała twarz blednie, bieleje, staje
się
biała, bardzo, bardzo biała. Na czole rysuje się dziwnie twarda i surowa
bruzda;
oczy jego zapalają się i gasną. Niepocieszone, martwe, stroskane, z
dziwem i
strachem patrzą się w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, żeby go syn
licytował w
gminie... On nie chce!
Kurczy się, odrywa ręce od kolan i zastawia się nimi. Nie, nie! On się boi!
On
nie chce!
Ale woźny przystępuje i bierze go za ramię.
- Go u diabła? Czego stoi jak głupi? Czy nie widzi, że urząd czeka? Dalej
naprzód!
Stary Wunderli jest wszakże w tej chwili tak słaby, ale to tak słaby jak
dziecko. Po prostu: ruszyć się nie może. Nogi mu się plączą, zęby
szczękają,
głowa się chwieje jak ten liść jesienny. Woźny popycha go przed sobą, a
także
podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie podtrzymywał, stary upadłby może.
W duchu
nie ma on wielkiej nadziei, żeby starego gmina łatwo pozbyć się mogła.
Teraz
widzi, że i brzytwa, i chustka, i kubrak - tak jak na nic. Zupełnie jak na nic.
- Prędzej! - woła niecierpliwie pan radca.
Kuntz Wunderli opamiętał się jakoś i znów staje na poprzednim miejscu.
Jest ono
dobrze wybranym. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na nędzarza
pełne, złote
światło. W świetle tym zmartwiała twarz starego nabiera nieco życia. Na
łysej
jego czaszce igra odblask cichej i modrej pogody. Osłupiałe źrenice
podnoszą się
i zawieszają kędyś daleko na szerokim słonecznym błękicie.
- Kto wie? Może i nieźle byłoby, żeby się syn utrzymał. Kto wie? Synowa zła
i
skąpa, to prawda. ale umarłby wśród swoich przynajmniej. I wnuki...
widziałby co
dzień wnuki. Źrenice starego wilgotnieją, stają się miękkie i rzewne; na
ustach
drży jakieś niewymówione słowo, wielka surowa zmarszczka na czole
wygładza się i
znika.
Stanowczo nie wygląda w tej chwili na więcej jak siedemdziesiąt cztery. To
ożywia nieco interesowanych.
- Nietęgi w nogach! - mówi, kręcąc głową, piekarz Lorehe.
- Co to nietęgi! - prostuje ktoś z ławy.
- On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! - dodaje inny.
- Zuch stary! - woła trzeci.
- Jakże myślicie, szwagrze? - pyta półgłosem Tödi Mayer swojego sąsiada.
- A cóż? Ja bym brał. Kiepski w nogach, ale w warsztacie posłuży.
- Ani bym na to chuchro nie spojrzał - mówi Dödöli - gdyby tu był inny.
- A co? W domu i to się przyda - perswaduje Kissling. Pan radca bystrym
okiem po
obecnych wodzi. Chwila wydaje mu się odpowiednią do zagajenia licytacji. I
tak
sprawa ta przeciągnęła się nad miarę dzisiaj. Za dużo było ciekawych.
Dobywa zegarek, podnosi go blisko do oczu, porównywa ze ściennym
zegarem gminy i
skinąwszy na woźnego rzecze pełnym inicjatywy głosem:
- Moi panowie, kończymy! Kandydat, przedstawiony wam przez sekcje
dobroczynności
gminy, ze wszech miar zasługuje na waszą uwagę. Zdrów jest, niezbyt
podeszły w
latach; siły dobrze mu służą i do każdej lżejszej roboty przydać się w domu
może. Kto z panów reflektuje? I z jaką dopłatą?
Cisza nastaje po tych słowach pana radcy. Jaki taki liczy się z potrzebą
posługi
i z groszem.
Sprüngli porusza się i przestępuje z nogi na nogę. Zauważył to pan radca i
skłaniając się uprzejmie w stronę powroźnika rzecze:
- Moi panowie, pan Sprüngli zaczyna. Panie Sprüngli, prosimy! Jakiej
dopłaty
żądałbyś pan od gminy za przyjęcie w dom swój kandydata?
- Dwieście franków! - rzecze powroźnik i urywa niepewny, czy nie zażądał
zbyt
mało:
- Co? Dwie-ście fran-ków? - pyta udając zdumienie pan radca. Po czym
zatrzymuje
się na chwilę: - Moi panowie! Nic nie byłoby dla mnie milszego nad taki
stan
finansów gminy, który by sekcji jej dobroczynności pozwalał na podobnie
kolosalne wydatki. Gdy jednak tak nie jest, musimy to uwzględnić i stawiać
przystępniejsze cyfry. I namyślcie się, panie Sprüngli? Jakże, moi panowie?
Widzieliście, panowie, zęby kandydata? To człowiek silny jeszcze!
- I cóż tam, zęby! - odzywa się oberżysta z Mainau. - To gorzej jeszcze, że
zdrowe! Jak się stary rozje, to go nie natkam, a do roboty nie stanie.
- Oho! nie ma biedy. Już my go napędzimy! - mówi Kägi, mrugając
zezowatym okiem.
- Ja? - obrusza się oberżysta. - Ja na dziecko nie zakrzywię palca!
- No, no! - odpiera Kägi. - Potraficie w parobka orać!
- Wy co? Czy to ja Probst jestem?
Roześmieli się obaj.
- Kto tam wie, czy i Probst winien! - rzecze Kissling. - Dziad napijał się
może...
- Jako żywo! Nikt go pijanym nie widział - zaprzecza Lorche.
- Ale to tam nie Probsta robota, tylko żony! Żona jędza... - odzywa się głos
z
ławy.
- Baba spod ciemnej gwiazdy! - dorzuca ktoś z kąta.
- Jak było, tak było - mówi Sprüngli - dość, że się stary Hänzli u niego
powiesił...
- Musiało mu być słodko.
- Jak to? - woła rzeźnik Wettinger. - To ja takiego będę żywił, odziewał,
dach
nad głową dawał za ten marny grosz z gminy, a do roboty nie będzie mi go
wolno
napędzić?
- No tak... Ale zawsze...
- Moi panowie - przerywa pan radca - przystępujemy do ukończenia tej
sprawy.
Czas urzędowych osób jest ograniczony. Pan Sprüngli podał dwieście
franków. Kto
z panów licytuje in minus? Cisza.
- Kto z panów licytuje? - pyta ponownie pan radca. - Panie Sprüngli,
namyślcie
się, proszę.
- Jużem się namyślił - rzecze Sprüngli. - Mniej nie mogę niźli dwieście
franków.
Pan radca odwraca się od niego.
- Kto licytuje, panowie? Kto licytuje?
- Sto osiemdziesiąt pięć wezmę! - mówi zwolna, cedząc zgłoski piekarz
Lorche. -
Ale niech przynajmniej tę zimę w ubraniu swoim chodzi. U mnie ciepło.
Stary Wunderli spogląda po sobie najpierw, potem po sali i nagle drżeć
zaczyna.
Wydaje mu się, że mróz już mu kości sięga. W swoim ubraniu? Cóż on za
ubranie
ma? Alboż on na ubranie zarobić mógł grosz jaki? Na chleb zaledwie mógł
zarobić,
a i to z ciężkością. Bluzę płócienną ma, łataną bluzę tylko. Jak tu zimę w
tym
przebyć? Co to za ubranie?
- Sto osiemdziesiąt z tym samym warunkiem! - odzywa się grubym głosem
Dödöli,
właściciel winnicy.
- Z tym samym warunkiem? - myśli stary Kuntz, a nędzne jego nogi
dygocą coraz
silniej. - Miłosierny Boże! Po cóż tu jakie warunki? Wszak stoi tu jak ten
Łazarz przed ludźmi... Cóż tu za warunki?.. Po oświadczeniu Dödölego
znów się
cicho robi. Pan radca stoi jak na szpilkach.
Chwilę bawi się koralowym brelokiem, po czym zmuszając się do
uprzejmego tonu
mówi:
- Dalej, moi panowie! Dalej! Kto licytuje?
- Sto siedemdziesiąt i pięć! - mówi dobitnie Tödi Mayer. Potrzeba mu na
gwałt
parobka. Robota aż kipi w domu.
- Sto sześćdziesiąt! - woła ktoś nagle z kąta.
Obejrzano się: nie dowierzano sobie. Zazwyczaj opuszczano po pięć
franków, po
siedem zresztą. Ale żeby ktoś o piętnaście od razu mniej chciał brać, teko
przykładu nie było.
Sam pan radca spogląda ciekawie w kąt sali; stary Kuntz także podnosi
głowę i
patrzy:
Z boku nieco, bliżej drzwi, poza ramionami licytantów, u balasków rozparty
stoi
syn jego, z krótką fajką w zębach. Za rękę trzyma najmłodszego chłopca.
Stary otwiera usta i patrzy z mieszaniną strachu i nadziei. Syn przeciska się
do
balasków, wyjmuje fajkę i w pierwszym rzędzie staje z podniesioną głową.
Nikt mu
tego za złe nie bierze. Dzieciaków gromadę ma, sam ciężko pracować
musi. Jedna
gęba więcej u miski to duża rzecz tam, gdzie i ci co do niej siedli, nie
zawsze
się najedzą. Trzymać ojca darmo nie może. Bóg widzi, jako nie może! Ale
z tym,
co gmina doda, spróbuje. Nie wymaga wiele. Od razu trzy razy tyle
opuszcza, co
ktokolwiek z obcych. Zarabiać na gminie i na starym nie chce. Niech tylko
mu się
własny grosz, choćby i niecały, powróci.
Wszyscy to rozumieją doskonale; każdy by z nich zrobił to samo. Człowiek
się tak
jak każda rzecz zużywa, a zużyty cięży. Kto na to ma, może i dziada żywić,
a nie
dopiero ojca, ale kto nie ma na to, jużci, kraść nie pójdzie. Jest to rzecz
jasna jak słońce. A jednak od tej rzeczy jasnej jak słońce pada jakiś
posępny
cień na wszystkie czoła. Ludzie bokami patrzą, jakby nie chcieli, nie mogli
spojrzeć sobie oko w oko. Cisza trwa dłużej niż zwykle. W ciszy tej słychać
ciężkie, do jęku podobne westchnienie starego Kuntza. Pan radca bystro
pogląda
po ludziach. Widocznie syn się utrzyma.
- A więc, moi panowie - zagaja przemilczawszy nieco - a więc utrzymuje się
ostatnia oferta: sto sześćdziesiąt franków! Cieszy mnie, bardzo cieszy.
Tu urwał. Właściwie nie wie, co go tu ma cieszyć. Tego, iż cieszy się, że
sobie
wszyscy raz do licha pójdą, nie może im przecież tak w oczy powiedzieć.
Ale przemowa ta okazuje się przedwczesną.
- Sto pięćdziesiąt i pięć! - podbija syn Tödi Mayer i ociera czerwoną
bawełnicą
szerokie, spocone czoło.
Syn cofa się w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszoną fajkę. Aĺe
dziecko, które za rękę trzymał, spostrzega w tej chwili starego.
- Dziaduś! Dziaduś! - woła cienkim, przenikliwym głosikiem: Stary wnuka
nie
widzi, słyszy go tylko, rzewny uśmiech rozszerza jego zwiędłe wargi.
Potrząsa
radośnie głową i robi ruch taki, jakby brał tabakę. Idzie to jakoś, dzięki
Bogu
idzie. Wszystko jeszcze może być dobrze!
- Sto pięćdziesiąt! - woła syn.
Ale Tödi Mayer ustąpić nie myśli. Zaperzył się; był z tych, którzy się
rozpalają
do każdej stawki. Cóż syn? Syn go mógł darmo trzymać. Za pieniądze
gminy każdy
teraz dobry, każdy ma prawo.
- Sto czterdzieści i pięć! - woła podniesionym głosem. Syn przechyla głowę i
Patrzy na Tödi Mayera z wysoka, lekko zmrużonymi oczyma.
Namyśla się chwilę, po czym macha obojętnie ręką. Nie może ryzykować
więcej.
Zrobił, co do niego należało, ale ryzykować nie może. Jego czarna o
prostych
włosach głowa i twarz kwadratowa, drewniana cofa się z szeregu, a wysoka,
koścista, nieco pochylona postać posuwa się ku drzwiom wskroś ciżby.
Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyciąga szyję, lewa
powieka zaczyna mu drgać nerwowo. Wygląda teraz staro, bardzo staro.
Tödi Mayer
miarkuje, że nieświetny zrobił interes, i szepce z kumem Spenglerem.
Tymczasem pan radca uderza dłonią w biurko, przy którym stoi.
- A zatem - odzywa się dźwięcznym, jasnym głosem - sto czterdzieści i pięć
franków! Po pierwsze... po...
- Za pozwoleniem! - przerywa nagle Tödi Mayer. - Czy tylko jopa należy
istotnie
do starego?
Pan radca marszczy piękne, gładkie czoło.
- To nie może wchodzić w zakres roztrząsań gminy! - rzecze z godnością, a
woźny
odwraca się do kąta i kaszle głośno.
- Jak to nie może? - ujmuje się za sąsiadem Spengler. - Gmina musi
wiedzieć, co
daje, a ten, kto bierze, musi wiedzieć, co bierze. To jasne!
- Jopa twoja? - pyta Tödi Mayer, zwracając się bezpośrednio do starego
Kuntza.
Ale stary Kuntz nie słyszy.
Lewa jego powieka drży coraz silniej, spojrzenie słupieje. Widzi, jak syn
oddala
się i jak znika we drzwiach. W chwilę potem widzi go jeszcze raz przez
otwarte
okno i słyszy szczebiot dziecka. Idą... Przeszli.
- Stary opuszcza głowę i trzęsie nią w milczeniu. Potem ściska powieki z
całej,
z całej siły. Coś mu źre oczy; słonego coś; gorzkiego... Źre i pali...
- Słyszysz, stary? - powtarza Tödi Mayer głośniej. - Pożyczył ci kto jopy czy
własna?
Usłyszał wreszcie. Miesza się, spogląda po sobie, zaczyna szybko mrugać
czerwonymi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w kąt, gdzie woźny stoi.
Tödi Mayer uderza pięścią w balaski.
- Ależ to oszukaństwo! - wybucha gniewnie.
- Tak! Tak! - odzywa się kilka naraz głosów.
Szmer rośnie w sali; oburzenie udziela się wszystkim.
- Człowiek ma miłosierdzie - woła Tödi Mayer, szeroko rozkładając wielkie
czerwone ręce - bierze sobie za marny grosz taki ciężar na kark, ale chce,
żeby
interes rzetelnie był zrobiony. To trudno!
- Tak! Tak! - potwierdza więcej jeszcze głosów. Ponad wszystkimi słychać
głos
Spenglera. Na twarz pana radcy bucha płomień gniewu.
- Ściągaj kurtę! - krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z pośpiechem
rozpinać ją
zaczyna.
Nie idzie to łatwo. Ręce mu się trzęsą, pokurczone palce nie trafiają do
guzików
od razu; staremu pomaga woźny, ściągając ze złością rękawy. Jako
urzędnik gminy,
czuje się on niemal tak samo dotknięty jak pan radca.
- Kapuściana głowa! Niedołęga! - szepce przyciszonym, zirytowanym
głosem,
szarpiąc na przemiany to jeden, to drugi rękaw nieszczęsnej kurty, po
której
zdjęciu okazuje się cała wyjątkowa nędza zapadłych piersi i wychudzonych
żeber
kandydata, ledwie co okrytych srodze łataną koszulą i szczętami letniej
kamizelki.
Stary Wunderli drży silnie, częścią z chłodu, a częścią ze strachu. Wydało
się... Co teraz będzie? Wszystko się wydało... W niezmiernym
pomieszaniu podnosi
do szyi obie trzęsące się ręce i usiłuje rozplątać misternie przez woźnego
zadzierzgnięty fontaź:
- I chustka nie twoja? - krzyczy Tödi Mayer, zdjęty ostatnią pasją w swym
rozczarowaniu.
- Nie moja - odpowiada ledwie słyszalnym szeptem Kuntz Wunderli. Woźny
wyszarpuje mu ją z ręki.
- Kapuściana... ośla... barania głowa! - mówi przez zęby z naciskiem.
Historia z
chustką więcej go jeszcze gniewa niźli historia z kubrakiem: Inicjatorem
pożyczki kubraka nie był sam: podsunął ją mimochodem pan radca,
zważywszy, iż
kandydat był zbyt źle odziany, aby się mógł pokazać w urzędowej części
sali.
Ale chustka? Chustka była własnym pomysłem woźnego. Sam ją wiązał,
włożył w
wiązanie to coś z artystycznych instynktów swoich, coś z własnej duszy...
Zdejmowanie jej nie było zresztą rzeczą konieczną, nikt chustki nie
podejrzewał,
nikt nie pytał o nią. Rozdrażnienie woźnego jest tak wielkie, iż zmiąwszy
ten
niebieski bawełniany szmatek w obu rękach ciska go ze wstrętem pod
wieszadło u
drzwi stojące. Nie może w tej chwili dać dobitniejszego wyrazu oburzeniu
swemu i
swej wielkiej wzgardzie. Ale Kuntz Wunderli stoi tymczasem przed
publicznością
zawstydzony, zgnębiony, odarty z uroku. Teraz dopiero można się
przypatrzeć jego
kolanom, tak ku przodowi wygiętym, że cała postać przysiadać się zdaje,
teraz
można widzieć jego wykręcone, ciężkie stopy i jasnokościste łokcie.
Najzabawniejsze wszakże wrażenie robi szyja starego. Jest ona tak cienką,
że
zdaje się, biczem przetrzasnąć by ją można. W ogóle czyni ona starego
podobnym
do oskubanego ptaka, a to tym bardziej, że nie podparta sztywnym
fontaziem głowa
wydaje się przy tej cienkiej, zwiędłej szyi niepomiernie wielka i ciężka.
Opada
to na jedną, to na drugą głęboko zaklęsłą jamę obojczyka.
Wesołość teraz wybucha na sali, jedni śmieją się dobrodusznie, drudzy
złośliwie,
poglądając przy tym na Tödi Mayera. Najlitościwsi kiwają głowami i
uśmiechają
się z lekka.
- Ecce homo! - odzywa się kotlarz Kissling, który ma brata dozorcę w
kantonalnej
bibliotece i darmo czytuje książki.
Szeroki wybuch śmiechu przyjmuje to porównanie. Większość mniema, iż
jest to
przymówka do szczytu wznoszącego się poza Mythenami, Dużym i Małym,
który się
"Esse liomo" zowie, w przeciwieństwie do sękatego Pilatusa; w
zgromadzeniu są
tacy, którzy górę tę widzieli z bliska:
Stary nie ma wprawdzie żadnego podobieństwa do jakiegokolwiek szczytu,
ale jest
to tym śmieszniejsze!
Jeden Tödi Mayer nie bierze udziału w ogólnej wesołości. Okrągłe jego,
wypukłe i
błyszczące oczy obiegają postać starego nędzarza, jak gdyby każdą z jego
wyschłych i struchlałych kości czyniły odpowiedzialną za tak wielki zawód.
Oczyma tymi świdruje go jak fałszywy szeląg, roztrząsa jak stary łachman,
przenika go do ostatniej żyłki; do resztki tchu w piersiach.
- Cofam słowo! - woła wreszcie. - Nie mogę brać tak mało!
- Nie wolno słowa cofać! - rzecze z powagą pan radca.
- Jak to nie wolno? Woźny nie przybił jeszcze.
- Nie przybił! Nie przybił! - potwierdzają głosy z ławy, po czym ucisza się
nagłe.
Wszyscy czekają, jaki obrót sprawa weźmie, Pan radca jest niekontent.
Rzuca on
na obecnych spojrzenie spod oka, marszczy piękne czoło i ciągnie na dół
to
jednego, to drugiego wąsa.
- W takich łachmanach nie wezmę dziada i za sto osiemdziesiąt franków! -
woła
rezolutnie Tödi Mayer, czując za sobą zgodę całej sali.
- Ja bym nie brał i za dwieście - popiera go kum Spengler.
- Co to dwieście! To i dwieście dziesięć nie byłoby nadto! - dodaje
oberżysta z
Mainau.
Stary Wunderli słucha tego i dusza w nim truchleje Co to będzie? A to
może nikt
i wziąć nie zechce? A potem, dlaczego tyle aż chcą brać? Dlaczego aż tyle?
Wielki niepokój i wielkie zdumienie odbija się w jego nędznej twarzy. Coraz
wyżej podnosi brwi siwe, patrząc w ziemię, a głowa coraz szybszym ruchem
opada
mu to na jedno, to na drugie ramię.
- No, panie Tödi Mayer! - odzywa się urzędnik pojednawczo. - Nie rób pan
żartów
i kończmy, moi panowie
- Dobrze! - woła energicznie ślusarz - wezmę, ale za równe dwieście!
- Co znowu! Co znowu! - odzywa się, tracąc cierpliwość, pan radca - Skąd
gmina
może takie sumy płacić? Czy panowie myślicie, że gmina siedzi na złocie?
Moi
panowie, gmina nie siedzi na złocie. Gmina musi się liczyć z groszem.
Gmina ma
wydatki, duże wydatki! Miłosierdzie, moi panowie, jest dla niej rzeczą
świętą,
ale i w miłosierdziu miarę zachować należy!
Jeszcze pan radca nie domówił ostatniej sylaby, kiedy drzwi otwierają się
szeroko i wchodzi Probst. Jest to tęgi mężczyzna z grubym karkiem i
szeroką
czerwoną twarzą. Jego brunatny, rozpięty spencer pokazuje pierś potężnie
rozrosłą i kołyszący się na niej łańcuszek ze srebrnych ogniwek Spod
niskiego
tłustego czoła świecą małe, bystre oczy; rudawe, kędzierzawe włosy
zarastają mu
głęboko skronie. Probst idzie śmiało i macha wielkimi rękami, które mu po
bokach
wiszą zaciśnięte w kułak; miejsca sobie wszakże robić bynajmniej nie
potrzebuje,
gdyż każdy usuwa się przed nim z pewnym rodzajem respektu. Człowiek
jest silny,
tęgi, ma spojrzenie ponure i zuchwałe. Z takim nie zaczynać lepiej. Probst
dochodzi do balasków, kłania się urzędnikowi i kiwnięciem głowy pozdrawia
kilku
obecnych. Pan radca wybaczyć mu zechce... Spóźnił się, ale nie winien
temu. Ten
przeklęty parobek, którego po starym Hänzlim wziął, rozchorował mu się
jak na
złość... Sam dziś mleko rozwozić musiał, a to piekielny kawał z góry i pod
górę.
Pan radca słucha, przytakując; pozdrowieni uśmiechają się życzliwie i kręcą
głowami.
- Sam rozwozić musiał?.. No, no! Kawał drogi!
Przez otwarte okno słychać głośne naszczekiwanie psa, którego wszyscy
znają;
trzy razy dzienne przybywa on z mlekiem, zaprzężony do wózka pełnego
wysokich
blaszanek. Probst piękną oborę ma... Piękną oborę!
I nagle przejmuje ich uczucie poważania dla tych tęgich pięści i grubego
karku.
Spengler odwraca się od Tödi Mayera i na Probsta patrzy; ślusarz czuje się
już
przez samo przybycie mleczarza jakby na pół pobitym. Patrzy to na
jednego, to na
drugiego z obecnych niby obojętnie; w rzeczy samej żal mu, że targu nie
przybił:
Ano da się to widzieć, co będzie!
Ale Probst czasu nie traci. Opiera się ściśniętą pięścią o balaski, wyciąga
grubą szyję i skubiąc żółto zarastający podbródek zmruża bure oczy i
celuje nimi
w starego jak wylotem fuzji. Kissling i Dödöli trącają się łokciami.
- Jak ten patrzy! Jak ten, bestia, patrzy! Toć chwała Bogu, każdy oczy ma,
a
nikt tak nimi człowieka nie umie na wskroś brać! Ten się zna! No, już ten
się
zna!
Tymczasem izba przybiera całkiem inny pozór.
Czują wszyscy, że przybył koneser. twarze się ożywiają, ci, co siedzieli na
ławie, powstają i przystępują bliżej. Chwila zaczyna być naprawdę
interesująca
Ale Kuntz Wunderli na widok Probsta porusza się niespokojnie, nerwowo.
Wie on,
że Hänzli, tak samo z gminy wzięty, po trzech miesiącach powiesił się u
Probsta
na strychu. Pamięta, jak Probstowa po nim sprzedawała buty. Pamięta też,
jak
stary Hänzli obtarte miał od szlej ramiona i jak mu u Probsta oczy zapadły,
a
twarz sczerniała i wyschła. Kurczy się stary, głowę w ramiona chowa,
przyciska
do boków kościste łokcie, staje się małym, bardzo małym, tak małym, że
go i
niewiele widać chyba. Co prawda rad by się pod ziemię całkiem, całkiem
schować.
Boi się tchnąć, boi się poruszyć, nawet kolana z wielkiego natężenia
dygotać mu
przestały.
Ale Probst zna się na tym wszystkim dobrze. Licytuje przecież tych hultajów
od
sześciu czy siedmiu lat w gminie. Wie on, że taka starota to jak pęknięty
garnek: odrutuj, a czasem i za nowy trwa. Bądź co bądź najtańszy to
robotnik,
jakiego znaleźć można. Czy złością, czy dobrocią zawsze się z niego tyle
roboty
wyciśnie, ile zje, a co gmina doda, to jakby znalazł.
Sarkają ludzie, że cenę inszym psuje. A co mu tam, byle sobie nie psuł.
Niech
każdy pilnuje swego, i już.
Przekrzywia tedy Probst w jedną stronę ciężką swoją płaską głowę,
przekrzywia w
drugą, a potem spojrzawszy bystro w twarz urzędnika rzecze silnym
dobitnym
głosem:
- Sto dwadzieścia pięć!
Słowa te wywołują silne wrażenie. Najobojętniejsi nawet kręcą. głowami z
podziwu. Daj go katu! A to i nie spyta, co kto święci, tylko swoją kozerą wali
z
góry jak armatnią kulą!
W sali robi się wielka cisza, w którą wpada natarczywe, zajadłe szczekanie
psa
pozostawionego przede drzwiami przy mleczarskim wózku. Stary Wunderli
pogląda na
lewo i na prawo, jakby szukał okiem, którędy ma uciec. Nie ucieka
wszakże: stoi,
jakby skamieniał, jakby wrósł w podłogę. Tylko coraz niżej opada mu dolna
szczęka, a oczy otwierają się coraz szerzej.
- Sto dwadzieścia i pięć: - woła Probst raz jeszcze. Pan radca promieniuje.
Chwilę wodzi po obecnych ożywionym wzrokiem, a gdy nikt nie podbija
mleczarza,
uderza białą ręką, w leżące przed nim papiery i daje znak woźnemu.
- Po raz pierwszy! - mówi woźny, stukając laską w ziemię i ucicha.
- Po raz drugi! - mówi głośniej jeszcze, a stary Kuntz Wunderli zmruża
nagle
oczy i kurczy się boleśnie, jakby kij przybijający dzieło miłosierdzia gminy w
niego miał uderzyć.
- I-po-ra-trzeci - woła razem z woźnym tryumfujący pan radca. W chwilę
potem
Kuntz Wunderli stoi u dyszla mleczarskiego wózka, trzęsąc swą nędzną,
starą,
siwą głową i usiłując drżącymi rękami przełożyć przez siebie parcianą
szleję. Z
drugiej strony dyszla rzuca się w podskokach silny kudłaty pies w takiejże
uprzęży, ujadając głośno, donośnie.

przysłano: 5 marca 2010

Maria Konopnicka

Inne teksty autora

Czym jesteś
Maria Konopnicka
O wrześni
Maria Konopnicka
Lipy kwitną
Maria Konopnicka
Na grobie rycerz...
Maria Konopnicka
Rota
Maria Konopnicka
Sine lasy...
Maria Konopnicka
Przed Sądem
Maria Konopnicka
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca