Opowieść o mgłach

Jan Kasprowicz

 

 

Na zbój wyruszyli
Dwaj harnasie młodzi,
Mkną halami, mkną wierchami,
Samo zło ich wodzi.

Przypadli z póinocka
Na Liptowską stronę;
"Tutaj będzie nam się darzyć,
Szczęście znalezione!"

Pukają do okna,
Pukają do bramy:
"Otwórzże nam, karczmareczko,
Witamy! witamy!"

"Ja warn nie otworzę
Ani też nikomu:
Matkę dzisiaj pochowałam,
Jestem sama w domu.

Matkę pochowałam,
Ojciec padł na wojnie,
A bratowis na
Uhersku
Zbijają spokojnie."

Wytłukli jej szyby,
Potrzaskali wrota:
Włamała się do izdebki
Niesforna niecnota.

"Hejże, miłosierdzia
Nie macie nade mną,
Bodajby was mgła pożarła
W dzień, nie w nockę ciemną!

Mam ci ja kochanka -
Panuje nad mgłami,
On mnie pomści i zaleje
Mgławymi falami."

Wracają harnasie
Ze szczęściem w kieszeni.
Słońce wstaje, aż im oko
Radością się mieni.

A za nimi zdąża
Towarzysz jedyny -
Wolnym krokiem, szybkim skokiem -
Kochanek dziewczyny.

Z wolna się otwiera
Głażny żleb ponury;
Na czworakach wypełzają
Pokłębione chmury.

Stała rzecz się, stała,
Która stać się miała:
Jeden zginął, drugi zginął,
Przepadły ich ciała.
 
Tego rozdarł niedźwiedź
W Krywańsklej uboczy,
A tamtemu gdzieś ortowie
Wydziobali oczy.

Nie wrócili do dom
Harnasiowle młodzi -
Gdzieś po halach, gdzieś po wierchach
Samo zło ich wodzi!
 


Inne teksty autora