Moskwa karczemna

Sergiusz Jesienin


Tak! To pewne już! Niepowrotnie
Porzuciłem rodzinne pola.
Już nie będzie nade mną polotnie
Swym listowiem dzwoniła topola.
Niskie ściany beze mnie się zgarbią,
Już od dawna zdechł stary pies mój.
Widać umrzeć przeznaczył mi Pan Bóg
Pośród krętych ulic moskiewskich.
Kocham dukt wiązany tego miasta,
Choć zgrzybiałe, choć na wpół żywe,
Pozłocista, drzemiąca Azja
Na kopułach jego spoczywa.
A gdy miesiąc świeci nocą płową,
Kiedy świeci... jak wszyscy diabli! –
Zaułkami, ze zwieszoną głową,
Do znajomej wlokę się knajpy.
Gwar i wrzask w tej spelunce smutnej,
Lecz przez całą noc aż do świtu
Deklamuję wiersze prostytutkom,
Z bandziorami chleję spirytus.
Coraz mocniej serce mi wali,
Już zaczynam mówić od rzeczy.
Ja stracony jestem wraz z wami,
Już nie wrócę, mnie nic nie uleczy.
Niskie ściany beze mnie się zgarbią,
Już od dawna zdechł stary pies mój.
Widać umrzeć przeznaczył mi Pan Bóg
Pośród krętych ulic moskiewskich.
Znów tu biją się, piją, łzy ronią,
Przeklinają swe życie stracone
I pod żółtą żałość harmonii
Wspominają o Rusi rodzonej.
I ja sam opuściwszy głowę
W alkoholu topię spojrzenie,
By nie patrzeć twarz w twarz losowi,
By pomyśleć o czymś innym przez mgnienie.
Ach, dla Ruskich cóż dziś za święto –
Samogonu rozlała się rzeka.
Harmonista z nosem zapadniętym
Śpiewa mi o Wołdze i o Cze-ka.
Jest coś złego w spojrzeniach szalonych,
Coś hardego, gdy krzyczą zuchwale.
Żal im głupich tych, nieopierzonych,
Którzy życie nieopatrznie przegrali.
Żal im, że październik surowy
Ich w zamieci oszukał i gniewie,
I już ostrzy się zadziorem nowym
Nóż ukryty głęboko w cholewie.
Gdzież jesteście – dalecy – w tej chwili?
Czy dochodzą was tam nasze iskry?
Harmonista leczy wódą syfilis,
Który złapał w stepach kirgiskich.
Tacy się nie ugną, nie rozproszą!
Im beztroska dana ze zgnilizną.
Ty, Rassiejo moja... ty, Rosjo...
Azjatycka moja ojczyzno.
Rżnij, harmonio! Nuda, nuda spływa...
Palce harmonisty – falą ciemną.
Pijże ze mną, suko parszywa,
Pijże ze mną.
Wykochali cię, wytarzali
Do niemożliwości.
Co tak patrzysz siwymi ślepiami?
Chcesz w pysk, nie dość ci?
Na straszydło by cię do sadu,
Wystraszać wrony.
Aż do trzewi żeś mi dojadła,
Na wszystkie strony.
Rżnij, harmonio! Rżnij klawiszasta!
Pij, wydro, chlupże!
Ja bym lepiej tamtą – piersiastą,
Bo głupsza.
Spośród kobiet – ja nie ciebie jedną.
Niemało was.
Ale z taką, jak ty jesteś, ścierwo,
To pierwszy raz.
Im boleśniej, tym głośniej
To gra, to ścicha.
Samobójstwem nie skończę,
A idź do licha!
Z waszą sforą sobaczą
Raz zerwać trzeba...
Ukochana... ja płaczę...
Przebacz mi... przebacz.
Śpiewaj, śpiewaj! Po gitarze przeklętej
Palce twoje tańczą i płyną.
Już zachłysnąć by się tym mętem,
Przyjacielu ostatni, jedyny.
Tylko nie patrz na te jej napięstki
I na jedwab z jej ramion płynący.
W tej kobiecie szukałem szczęścia,
A zatratę znalazłem niechcący.
Nie wiedziałem, że miłość to pomór,
Nie wiedziałem, że miłość to dżuma,
Lecz podeszła i okiem zmrużonym
Chuligana pozbawiła rozumu.
Śpiewaj, Sandro! Ty mi znów ukaż z bliska
Naszą młodość bujną, zawadiacką.
Niech innego całuje i ściska
Zblazowana piękna łajdaczka.
Ach, zaczekaj! Ja jej nie złorzeczę.
Ach, zaczekaj! Ja jej nie przeklinam.
Daj, o sobie zagram ci jeszcze
Pod basową tę strunę jedyną...
Dni różowa kopuła spływa,
W sercu moim worek snów złotych.
Wiele dziewcząt żem obmacywał,
Wiele kobiet ściskałem po kątach.
Tak! Jest gorzka prawda tej ziemi,
Podpatrzyłem ją chłopięcym okiem:
Liżą wszystkie psy po kolei
Sukę ociekającą sokiem.
Więc dlaczego ta zazdrość mnie zżarła?
Więc dlaczego ja tak się gnębię?
Nasze życie – prześcieradło i barłóg,
Nasze życie – pocałunek, i w głębię!
Śpiewaj, śpiewaj! Wyrocznia wymowa
Rąk tych – wieść o wyrocznej zatracie...
Ale wiesz co... pies z nimi tańcował...
Ja nie umrę nigdy, mój bracie.

1922