Gdy ignorantką byłaś co do spraw natury, Uczyłem cię miłości — sofistyki, w której Dziś celujesz, choć zrazu nie miałaś pojęcia O mistycznym języku spojrzeń lub dotknięcia Dłoni; nie dostrzegałaś, jak bardzo inaczej Brzmią prawdziwe i sztuczne westchnienia rozpaczy; Nie umiałaś wyczytać z wody, co z ócz płynie, Czy gorączka jest groźna, czy też wkrótce minie. Jeszczem cię nie nauczył wtedy alfabetu Kwiatów, tajemnej mowy każdego bukietu, Który umie znaczenia nieme i niemałe Przekazywać w sekrecie. Wspomnij lata całe, Kiedy konkurentowi mówiłaś każdemu: "Tak — jeśli mama nie ma nic przeciwko temu"; Kiedy ze sztuk miłosnych umysł twój jedynie Gry dziecinne pojmował, w których się dziewczynie Wróży męża; i kiedy w godzinnej rozmowie Ledwie jedną odpowiedź — koślawe przysłowie I parę zdań urwanych — bąkałaś z mozołem. O, nie możesz być cudza: ja przecież cię wziąłem Jak działkę, wykrojoną z gminnej łąki świata Dla mej uprawy; mnie się należy zapłata, Mnie, który miłosnymi zabiegi sam jeden Przekształciłem ogródek ów w rozkoszny Eden. Moim dziełem jest wdzięk twój, słodycz i prostota; Sadziłem w tobie drzewo wiedzy i żywota — A kto inny kosztować miałby owoc? Czyli Mam kuć puchar ze złota, by inni zeń pili? Grzać wosk na cudzą pieczęć? poskramiać źrebaka, Aby ujeżdżonego odstąpić rumaka?